
Rozmowa Z o. dr. Filipem Buczyńskim OFM, założycielem i prezesem Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im, Małego Księcia.
Czym dla Ojca jest wiara?
Odpowiem metaforycznie. Kiedy rozmawiam z rodzicami, których dzieci odeszły, i na ceremoniach pogrzebowych próbuję sklecić kilka zdań, mówię: Między światem, w którym jest wasze dziecko, a światem naszym, istnieje ogromna różnica. W niebie są nie wierzący, a wiedzący, natomiast my jesśmy wierzący w nadziei bycia wiedzącymi.
W jakimś momencie podeszła do mnie jedna z osób, która była na takiej ceremonii, i zapytała: Proszę księdza, co ksiądz za głupoty opowiada? Jak to w niebie są niewierzący? Odpowiadam: Proszę Pana, w niebie nie ma ludzi wierzących, bo wszyscy widzą i wiedzą, żyją życiem Boga, nie mają łaski wiary, bo mają łaskę wiedzy, bycia w Bożej obecności.
Kiedy zastanawiam się nad definiowaniem doświadczenia wiary, to łączy mi się ono z cnotami kardynalnymi, z nadzieją na coraz większe kochanie w życiu, żyjąc życiem Pana Boga. To jest proste do powiedzenia, natomiast nieprzypadkowo cnoty kardynalne są tak blisko siebie i przez Kościół zostały tak nazwane. W istocie łaska wiary jest nadzieją na coraz większe kochanie w niebie, które to kochanie, już bez wiary, jest doświadczeniem świętych.
Są święci, których Kościół ogłasza, i są święci, o których Kościół mówi od samego początku, że oni są świętymi. Idąc tropem Świętych Młodzianków oraz moich podopiecznych, którzy czasami odchodzą w 12. tygodniu życia, a czasami w półtorej godziny po urodzeniu, można powiedzieć, że idą te dzieci prosto do nieba, choć nieochrzczone. Paręset lat temu nikt by tego nie powiedział, a gdyby to powiedział głośno, zostałby uznany za heretyka.
Kościół mówi, że dzieci, które umierają pod sercem mamy, doświadczają chrztu pragnienia. Pragnienie chrztu oznacza, że dziecko takie zostało ochrzczone i jest święte, uczestniczy w dziele zbawienia, idzie prosto do nieba. To napawa ogromną radością.
My płaczemy nad grobem ukochanej osoby, lecz jej nie wskrzeszamy, a mamy nadzieję, że żyje już życiem wiecznym. Ponadto mamy nadzieję na spotkanie z nią. To jest jakiś rodzaj ewangelicznej analogii doświadczenia śmierci Łazarza, które jest codziennym doświadczeniem wiary.
Powołał Ojciec do istnienia hospicjum…
W trakcie studiów psychologicznych na KUL zetknąłem się z wolontariatem na hematologii i onkologii dziecięcej. Po pierwszym semestrze rozpocząłem wolontariat. Uznałem, że jest to odpowiedni czas, skoro radzę sobie na studiach. Była to bardziej posługa duszpasterska niż psychologiczna.
Gdy mamy wielki szpital i posługuje w nim jeden kapelan, który wszędzie jest potrzebny, czasami ma on coś ze strusia pędziwiatra. Wszędzie jest tylko chwilę, bo pędzi na inny oddział. W szpitalu brakowało liturgii, sakramentów, rozmów. Odkąd rozpocząłem moją posługę, miałem radość bycia z rodzicami, dziećmi, personelem, uczestniczenia – czasami przez wiele godzin dziennie – w tym wszystkim, co jest walką o życie. Wyrażenie „walka o życie” nie jest jakąś metaforą, tylko stanowi doświadczenie głęboko egzystencjalne i duchowe, uczestniczenie w tajemnicy życia, które w wielu sytuacjach kończy się na poziomie życia doczesnego. Było to dla mnie czymś cennym i ważnym, ponieważ – jak czytamy w Ewangelii – lekarza potrzebują ci, co się źle mają, a nie ci, którym jest dobrze.
Co Ojciec tam robił?
Towarzyszyłem tamtym dzieciom, byłem z nimi, organizowałem dla nich obozy terapeutyczne czy wyjazdy wakacyjne dla dzieci w remisji. Ponadto poznawałem ich rodziny, rozmawiałem. Pamiętam jedną z takich rozmów. Dziecko powiedziało, że chciałoby być w domu. Matka stwierdziła jednak, że nie może pojechać do domu z dzieckiem, ponieważ mieszka bardzo daleko od Lublina. Zapytałem o zdanie lekarzy. Odpowiedzieli, że to dziecko umiera. Dziecko chciało jednak powrócić do rzeczywistości, którą zna i kocha oraz za którą tęskni. To było wyzwanie dla dorosłych, aby dać tę możliwość, by dziecko mogło spać w swoim łóżku, kłócić się ze swoim rodzeństwem, przeżywać w domu codzienność.
Zebrałem wtedy grono kolegów i koleżanek, którzy byli lekarzami oraz psychologami na hematologii. W 16 osób powołaliśmy do istnienia stowarzyszenie i przygotowaliśmy jego statut. Stowarzyszenie zarejestrowaliśmy 27 października 1997 r.
Co było potem?
Mając osobowość prawną, rozpoczęliśmy kolejne procedury które są związane z możliwością zrealizowania świadczeń opiekuńczych. Po trzech czy czterech miesiącach przyjęliśmy pierwszego podopiecznego. Był nim 12-letni Michał, który miał guza mózgu. On był naszym pierwszym nauczycielem.
Czego Ojca nauczył?
Michał miał w sobie dużo optymizmu. Guz mózgu stale się rozrastał, odbierał mu kolejne zmysły. Mimo to w chłopcu było pragnienie, aby korzystać z życia, by być pogodnym, radosnym.
Michał – jak każde z dzieci, które ma takie życzenie – miał swojego wolontariusza. Jednego razu spojrzał głęboko w oczy swemu wolontariuszowi, studentowi III roku medycyny, i powiedział: Wiesz co, kopną w kalendarz. I patrzył na jego reakcję. Wolontariusz podjął rozmowę na ten temat. Nie przestraszył się. Zaczęły się rozmowy o tym, jak chłopiec będzie umierał, co to jest niebo, kogo tam spotka, jak się tam będzie czuł. Fantastyczne było jedno zdanie, które Michał usłyszał: Michał, jak zrobisz wydech, ten ostatni wydech na ziemi, za chwilę w niebie zrobisz pierwszy wdech. Odpowiedział tylko: Aha. A po chwili dodał: Kiedy będę umierał, chciałbym być wtulony w mamę.
Kiedy Michał wypowiadał te słowa, już był niewidomy, z trudnością mówił, nie mógł już chodzić, stać. Chciałbym – odezwał się do wolontariusza – żebyś obok siedział, abym mógł cię trzymać za rękę. Dokładnie tak umarł.
Rozpoczął się proces odchodzenia Michała z niesamowitą gorączką mózgowa. Matka zadzwoniła do wolontariusza i powiedziała, że Michał odchodzi. Wolontariusz zdążył przyjechać. Zastał siedzącą na łóżku mamę, trzymającą 12-lete- niego syna, u tulonego w nią. Chłopiec ręką szukał ręki wolontariusza. A on przyklęknął przy nim, złapał go za rękę, ścisnął ją. Chwilę potem Michał umarł. To był nauczyciel.
Mogę koncentrować się na tym, że mam chore komórki. Ale mogę też koncentrować się na swoim człowieczeństwie i korzystać z niego tyle, ile mogę. To są dwa różne spojrzenia. Michał nie patrzył na to, że ma chore komórki, tylko chciał korzystać z życia. Był ciekawy, jak funkcjonuje telewizja czy radio. Jeździł nawet konno. To było dla niego fantastyczne. Wyjeżdżaliśmy z nim do zoo do Zamościa. W swoim cierpieniu poznawał świat i spieszył się to robić.
Michał był już w tym wieku, że miał świadomość skończoności życia człowieka. Dla 5-latka śmierć jest jak sen. Człowiek zasnął i zaraz się obudzi. Żyje dalej. A Michał myślał jak dorosły. On wiedział, że śmierć jest nieodwracalna. Mimo to cieszył się, korzystał, chciał poznawać świat. Napisał niesamowity „Mit o powstaniu deszczu”, w którym metaforycznie mówił o doświadczeniu swojej rodziny i swoim własnym odchodzeniu, o tym, co jest tak niesamowite i trudne do opisania, a jednak opisywalne w formie metafory. Dwunastoletni chłopiec ubiera swoje doświadczenie w obraz przejmujący, wzruszający. „Mit o powstaniu deszczu” można przeczytać na naszej stronie internetowej.
Ilu miał Ojciec podopiecznych?
Do dnia dzisiejszego pożegnaliśmy ok. 300 dzieci. One są w niebie.
llu aktualnie ma Ojciec pacjentów?
W tej chwili pod naszą opieką pozostaje 46 dzieci. Są trzy wymiary opieki hospicyjnej. Po pierwsze, jest to hospicjum domowe. Od tego zresztą zaczynaliśmy, bo chcieliśmy, aby te dzieci były w domu. One marzyły, by być w domu. Potem powołaliśmy do istnienia hospicjum stacjonarne, czyli Dom Małego Księcia. Życie podpowiada różne sytuacje. Kiedyś zadzwoniła do mnie pani sędzina i zapytała: Czy obejmujecie opieką dzieci hospicyjne? Tak – odpowiedziałem. To chcielibyśmy, abyście objęli opieką dziecko, które zostało porzucone w szpitalu i potrzebuje opieki – stwierdziła. Ale ja nie mam oddziału stacjonarnego – powiedziałem. A gdzie jest najbliższy? – zapytała kobieta. W Rzeszowie – odrzekłem.
Inspiracją do tego, aby powstał oddział stacjonarny, stało się wiele czynników. Pojawiały się np. sytuacje, kiedy nagle trzeba było objąć opieką porzucone dziecko, wymagające opieki hospicyjnej. Zdarzało się, że stan zdrowia dziecka, które jest w swoim domu i pozostaje pod naszą opieką, zdecydowanie się pogorszył. Dziecku należało podawać leki, które są ściśle szpitalnymi lekami i których nie można podawać w domowych warunkach. Okazywało się też, że jacyś rodzice dochodzili do granic wytrzymałości psychicznej, że potrzebowali wyjechać, odespać, odpocząć, pobyć ze sobą… Tutaj pojawiała ze swoim dzieckiem popełniła samobójstwo. Czasami było to dziecko chore, niepełnosprawne. Ona doszła do granic swojej wytrzymałości. Podjęła decyzję, że nie chce zafundować swojemu dziecku tragicznego losu, który je czeka. W takich sytuacjach matka ma poczucie, że jej dziecko znikąd nie otrzyma pomocy albo będzie ona niewystarczająca.
Jaki jest trzeci wymiar opieki hospicyjnej?
Są to hospicja perinatalne. W tym zakresie kontaktujemy się z prof. Janem Oleszczukiem. Nagle bowiem okazuje się, że można pomagać mamom, które dowiadują się, że ich dziecko ma wadę letalną, czyli taką, która zagraża życiu dziecka pod ich sercem i że to dziecko może być poronione, może nastąpić martwe urodzenie, dziecko może urodzić się i żyć godzinę czy dwie. To wszystko zależy, jak poważne są wady, np. wada serca. Tu jest, niestety, dość pokaźne grono naszych pacjentów, którzy są w 12., 14. czy 18. tygodniu od poczęcia
W części są też rodziny, które przychodzą na spotkania rodzin w żałobie. To jest czwarty wymiar naszej opieki. Towarzyszymy tym rodzinom w procesie przeżywania żałoby. Żałoba to z kolei prawo do kontaktu z uczuciami, w których dominuje uczucie utraty. Jest to głębokie i dramatyczne oraz wymaga wsparcia, którego udzielamy.
O jakim wsparciu Ojciec mówi?
Jestem psychologiem, psychoterapeutą i psychoonkologiem. Dajemy wsparcie na poziomie towarzyszenia, ale także na poziomie grupy wsparcia, w której rodzice sobie pomagają. To też jest fantastyczne.
Gdy spotyka się grono rodziców – powiedzmy 12 czy 14 osób – w którym ktoś jest miesiąc w żałobie, inny rok, drugi dwa czy trzy lata, to każdy jest na innym etapie żałoby. Ten, który ją zaczyna, patrzy na tych, którzy są dwa czy trzy lata w żałobie, i myśli: Kiedyś ja taki będę. A ten, który jest dwa lata w żałobie, myśli: Ja kiedyś taki byłem. Tacy ludzie dostają przestrzeń i dar spotkania, także w kategoriach łaski. Oczywiście, są tu obecne kategorie egzystencji. Tłumaczę rodzicom w żałobie, że każdy każdemu – poza mną, bo ja nie jestem ojcem biologicznym – może powiedzieć: Wiem, co czujesz. I jest to prawda.
To jest jedyne takie środowisko, czasami wręcz dramatyczne. Rodzice przywołują niekiedy różne sekwencje wydarzeń, w których zamiast wsparcia doświadczali „zdołowania”.
Jakie są to sytuacje?
Np. matka po stracie dziecka słyszy takie „pocieszenie”: Jesteś jeszcze młoda, jeszcze urodzisz, albo: Dziecko cierpiało tyle, że powinnaś się cieszyć, że wreszcie umarło. Takie próby pocieszania są nie wiadomo, skąd wzięte. Od Sasa do Łasa, od mistyki gór po egzystencję własnych przemyśleń. Rodzice niekiedy mówią: Gdyby ta osoba wiedziała, że zraniła mnie do żywego. Czasami ktoś z bliskiej rodziny nie wie, jak pomóc, więc plecie coś z intencją, że chce pomóc, a rani. A tu jest spotkanie osób, które doświadczyły utraty dziecka. Na tych spotkaniach obecna jest wiara, ale też egzystencja. W jednym momencie cały świat leci w przepaść.
Przed chwilą miałem na terapii matkę, której dziecko zmarło. Świat jej się skończył, a mimo to zauważa, że ludzie nadal żyją, są zabiegani. Jak teraz żyć w tym święcie? – pyta. Chodzi tu o towarzyszenie. Ale też tłumaczę, że po to wchodzimy w żałobę, aby z niej wyjść. Nie będziemy epatować żałoby i w niej się taplać. Nie będziemy żałobnikiem przez resztę życia. Daję sobie prawo do bólu i doświadczenia straty po to, aby wyjść z doświadczenia straty, gdzie zmarły ma zawsze swoje miejsce w sercu i pamięci. Natomiast z błogosławieństwem i modlitwą idziemy dalej w życie. Nawet najtrudniejsze, najbardziej bolesne doświadczenie może dać wzrost. Mówią o tym choćby Kazimierz Dąbrowski (jego dezintegracja pozytywna) czy Lawrence G. Calhoun (jego teoria posttraumatycznego wzrostu).
Winienem przyjąć na klatę to doświadczenie. Jest łatwiej, kiedy mam wsparcie. Paradoksalnie nie uciekam od niego, lecz przyjmuję to tsunami, które mnie powala. Jednocześnie generuję w sobie wszelką siłę, jaką mam, czerpię z wszelkich zasobów duchowych i nie tylko, jakie mam. I nagle okazuje się, że jestem filarem, który poradził sobie z potęgą żywiołu, jakim jest tęsknota za kimś, kogo się kochało.
Powiedział Ojciec o swoich podopiecznych, że są w niebie. Czy ma Ojciec takie przekonanie?
Czasami mówię w skrócie myślowym, modląc się do Boga za wstawiennictwem moich świętych, którzy są w niebie: Słuchajcie, kochane dzieci, wdzięczność jest cnotą, nawet w niebie należy ją stosować. Wy poszłyście do nieba, a mywam tu służyliśmy i pomagaliśmy. Pomagajcie nam. Wszystkie sprawy, w których jestem zupełnie bezradny, kończą się tak, że jadę na grób małej Izy, małego dziecka, przy którego odchodzeniu byłem, siadam na ten grób i mówię o problemach, z którymi sobie nie radzę.
Jakie są to np. problemy?
O jednym z takich problemów mogę wspomnieć. Mieliśmy mały lokal przy ul. Leszczyńskiego. Okazało się, że mogliśmy dostać lokal od miasta przy ul. Hutniczej, który wymagał remontu. Na dole były szczury, pół metra wody… Nie mieliśmy środków na remont.
Na grobie Izy powiedziałem: Kochane dzieci, ruszcie te święte tyłki z miłością i tam walczcie, żebyśmy mogli dostać ten lokal oraz żebyśmy mieli pieniądze na jego remont. Mieliśmy wówczas pomieszczenie o powierzchni 44 mz, a lokal zajmował 250 m2.
Pamiętam, że była niedziela, kiedy siedziałem przy grobie Izy, którą przygotowywałam wraz z rodzeństwem i rodzicami do jej odejścia. Za trzy dni dzwoni do mnie sekretarka Bussines Centre Club i prosi o spotkanie. W spotkaniu uczestniczy prezes BCC oraz dwóch Anglików, którzy oświadczają, że chcą pomagać biednym dzieciom na Ukrainie, np. budować domy dziecka. Chcielibyśmy jednak rozpocząć naszą działalność od wsparcia instytucji, która znajduje się przy granicy Ukrainy – dodają. – Skontaktowaliśmy się z organizacją BCC i wybraliśmy Lublin jako miejsce wystarczająco blisko granicy z Ukrainą. Mamy 30 000 funtów i chcielibyśmy je przekazać instytucji, która pomaga małym dzieciom. Szef BCC bez wahania wskazał na Hospicjum Małego Księcia.
Minęło pięć dni od mojej wizyty na grobie Izy. Tydzień później pojechałem podziękować za pomoc Izie i dzieciom, które świetnie się spisały. Dla mnie to jest normalne.
Zdarzyło się Ojcu spotkać niewierzące dziecko?
Mieliśmy rodziców różnych wyznań i religii, ale przez te 21 lat jeszcze nie spotykałem rodziny, która deklarowałaby się jako ateistyczna. Byli Świadkowie Jehowy, muzułmanie, buddyści, różne odłamy chrześcijaństwa…
Co według Ojciec jest przyczyną cierpienia?
Grzech. Przez grzech przyszło cierpienie. Ale często stoimy wobec tajemnicy cierpienia niezawinionego, zwłaszcza w tym miejscu, w którym ja się znajduję.
Często na ceremoniach pogrzebowych przywołuję adhortację apostolską „Salvifici doloris” św. Jana Pawła II. Tam próbuję znaleźć odpowiedź na pytanie o cierpienie. Odpowiedź zawarta jest w trzech obrazach: Hioba, Narodu Wybranego, Chrystusa. W cierpieniu Hioba Bóg przekazuje ważną myśl, iż cierpienie nie jest za karę. Nie możemy wycierać sobie gęby Bogiem i przyczynę cierpienia tłumaczyć tym, że stanowi ono Bożą karę. To jest diabelskie myślenie. Niszczy ono obraz Boga, który jest miłością. Cierpienie nie jest karą. Mówi o tym cała Księga Hioba.
My funkcjonujemy w myśleniu przyczynowo-skutkowym. Szukamy przyczyny. Kiedyś jedna z babć dziecka, które zmarło, w płaczu zapytała, dlaczego tak się stało. To jest kara – stwierdziła. Za co ta kara? – zapytałem. Bo u nas przez trzy pokolenia wszystkie kobiety zachodziły w ciążę, pannami – wyjaśniła. Idąc tym tokiem myślenia, oznaczałoby to, że wszystkie kobiety, które zaszły w ciążę przez ślubem, powinny mieć dzieci, które zaraz umrą, bo Pan Bóg powinien je ukarać. Dobrze wiemy, że tak nie jest. Jeśli jest skutek, szukamy przyczyny.
O czym mówi obraz Narodu Wybranego?
W dziejach Narodu Wybranego pojawia się niewola babilońska, asyryjska, a za czasów Pana Jezusa rzymska. Wyłania się też obraz Reszty Izraela, która wraca do Jahwe, do pierwotnej gorliwości. Papież Jan Paweł II mówi, że niewola była łaską, która umożliwiała powrót Reszcie właśnie do pierwotnej gorliwości. Więc czasami cierpienie jest łaską, mimo że boli.
Trzeci obraz to cierpiący Sługa Jahwe. Idąc za prorokiem Izajaszem, patrzymy na cierpienie Jezusa, które jest niezawinione i zbawia świat. Papież stwierdza, że czasami są osoby zaproszone do tego, aby mieć udział w dziele współzbawiania świata przez cierpienie niezawinione połączone z cierpieniem Chrystusa.
Dla mnie jest to klucz do zrozumienia doświadczenia w hospicjum dla dzieci. Mam poczucie, że dotykam tu rzeczywistości współzbawienia świata, w którym to dziele uczestniczą nasi podopieczni, ich rodzice oraz najbliżsi.
Święty Paweł mówi: Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół (Kol 1,24). Jak Ojciec rozumie te słowa?
Wiele lat temu powiedziałem, że to, iż ten świat ma jeszcze szansę na Boże miłosierdzie, stanowi owoc cierpienia niezawinionego dzieci oraz modlitwy kontemplacyjnej tych, którzy oddali się Pan Bogu w formach zamkniętych życia kontemplacyjnego. Kontemplacja, zjednoczenie z Bogiem oraz cierpienie, połączone z cierpieniem Chrystusa, współ- zbawiają świat. Dzięki temu funkcjonuje on jeszcze tak, jak funkcjonuje, mimo zła moralnego, które jest na co dzień. Trzeba sobie uświadomić, że co 1,2 sekundy na świecie dokonywana jest aborcja. Jakie w związku z tym musi być Boże miłosierdzie? To idzie rok w rok. Bóg w tych nienarodzonych także umiera.
Jak umiera dziecko, a jak wygląda umieranie osoby dorosłej? Które z nich jest trudniejsze?
Byłem przy dziesiątkach śmierci dzieci, mam tu na myśli także osoby 18- czy 20-letnie. Czasami jestem przy matce na oddziale ginekologicznym, która jest w 11. tygodniu ciąży. Lekarz mówi mi: Właśnie trwa naturalne poronienie. Jestem przy zapłakanej kobiecie. W tej chwili jej dziecko idzie do nieba. Próbuję zatroszczyć się o to wszystko, co jest najbardziej święte. Chodzi tu o chrzest pragnienia: pragnę cię ochrzcić, moje kochanie, a po drugie pragnę nawiązać z tobą relację osobową. Być blisko. Ty i ja. Spotykają się przez chwilę dwie osoby, które uświadamiają sobie, głównie mówię o matce, że żegnam się ze swoim dzieckiem. Być może dowiem się w zakładzie medycyny sądowej, jakiej płci ono było. To dziecko dostanie swój PESEL, matka będzie mogła pożegnać się z tą malutką kruszyną i ją pochować.
Jestem przy tej mamie. Mam świadomość, że poznaję świętego, który idzie do nieba. A czasami jest to dziecko, które urodzi się, żyje godzinę, dwie czy pięć.
Czasami zdarza się, że jestem przy śmierci dzieci, które w tej sytuacji granicznej opowiadają o czymś, czego doświadczają zmysłowo. Byłem przy umieraniu 15-letniej dziewczyny z krańcową niewydolnością nerek. Ona w pewnej chwili próbuje wstać z łóżka i mówi, patrząc w jedno miejsce: Ja już muszę iść. Stara się fizycznie wstać. Razem z jej mamą przytrzymywałem ją w łóżku, ona – wpatrzona w jakieś miejsce – uśmiechając się, wydała ostatni oddech. Poszła. Ciało zostało z uśmiechem na twarzy. Można powiedzieć, że to nie jest dowód na istnienie Boga. Jakiś lekarz może powiedzieć, że to zwykła biochemia organizmu oraz leki.
Byłem też w takich sytuacjach, w których dziecko odchodziło i doświadczało już innego świata. Opowiadało, co tam jest. Jednego razu matka mówi do córki: Izunia, czy ty coś tam widzisz? Dziecko odpowiada: Tak, Matkę Bożą, a ty nie widzisz? I pojawia się uśmiech na twarzy dziecka.
Czasami były też doświadczenia bardziej niepokojące. Byłem przy umierającym Łukaszu, który miał już za sobą chyba 37 chemii, a ponadto bardzo niewydolne serce jako skutek uboczny podawania chemii. W pewnej chwili Łukasz mówi do mnie: Tam na końcu pokoju jest jakiś mężczyzna, boję się go. Chłopiec go widzi. Ja oczywiście go nie widzę. Mówię: Słuchaj, może przyszedł ktoś, żeby nas poprosić o modlitwę, może twoja modlitwa jest tak ważna i cenna, więc pomódlmy się za tę osobę.
A Łukasz mówi: On się do nas zbliża. Stwierdzam: Pomódlmy się „Modlitwą Pańską”. Pomodliliśmy się „Ojcze nasz”, odmówiliśmy „Zdrowaś Maryjo” oraz „Wieczny odpoczynek”. Łukasz mówi, że postać zniknęła.
Przychodziłem do 17-letniej Madzi. Zapytałem ją: Powiedz mi, kto cię odwiedza? Koleżanki, ale już nie chcę, żeby przychodziły, bo już nie mam z nimi o czym rozmawiać – odpowiada. – Ciocia przychodzi oraz babcia zaczęła przychodzić. Fajnie – mówię. Po chwili matka wchodzi do pokoju i zaprasza mnie na herbatę. Przechodzę za mamą do innego pomieszczenia i mówię do niej: Dobrze, że ciotka i babcia przychodzą. Cisza.
A mama mówi: Ale babcia od roku nie żyje. Wracam do Madzi i pytam: Madziu, jak to jest z tą babcią? Dziewczyna odpowiedziała:
Mama powiedziała już Ojcu, że babcia nie żyje? Jak ją pierwszy raz zobaczyłam, gdy przyszła do pokoju, to myślałam, że zwariowałam i mam halucynacje. Przeraziłam się. Babcia siada na końcu łóżka, tam, gdzie teraz Ojciec siedzi (przeszły mnie ciarki) i patrzy na mnie. Bałam się, bo to, co widziałam, jest realne. A jednocześnie czuję od niej dużo miłości. Babcia była już cztery razy. Czekam aż piąty raz przyjdzie i już tęsknię za nią.
Znowu można powiedzieć, że jest to tajemnica świętych obcowania, jakaś łaska, kiedy ktoś stamtąd przychodzi do nas w bardzo ważnej misji. Jak anioł, który przychodził do Jezusa w Ogrójcu i Go pocieszał przed męką. Madzia mówiła, że obecność jej babci była dla niej ogromnym zastrzykiem Bożej miłości. Ktoś stamtąd przychodzi po to, aby nas wesprzeć w tym, co jest domknięciem naszego powołania, którym jest krzyż.
Czasami dzieci potrzebują aprobaty rodziców do pewnych zachowań. Zastanawiają się, co rodzice powiedzą…
Jeśli mamy do czynienia z małym dzieckiem, to przygotowujemy rodziców. Rodzic ma przygotować dziecko. Rodzic jest jak Pan Bóg. My nie przygotowujemy dziecka.
Kiedy mamy do czynienia z nastolatkiem, to wygląda to trochę inaczej. Po pierwsze, dziecko nastoletnie – i to jest typowe – chroni rodzinę przed swoim cierpieniem. Przy lekarzu i w obecności rodzica dziecko mówi, że w skali od 0 do 10 bolało na 3. A jak rodzic wyjdzie, mówi, że bolało na 7. To jest sposób myślenia nastolatka: Rodzice, rodzeństwo, rodzina cierpią przeze mnie, bo moje ciało jest chore. Moje ciało mnie zawiodło. We mnie jest choroba, a wy cierpicie przeze mnie. To jest moja wina.
Czyli nastolatek chroni najbliższych przed procesem swojego odchodzenia, z którym jest związany ból. Zwykle nastolatek szuka w zespole kogoś, z kim może być blisko, by powiedzieć o tym wszystkim, co jest jego doświadczeniem, którym jest ból, smutek, tęsknota, współczucie dla rodziny związane z tym, że najbliżsi zostaną i będą cierpieć, a mnie już nie będzie.
Zdarzają się też sytuacje niesamowite. Niedawno umierały dwie nastolatki. Jedna przez internet zamówiła sukienkę do trumny. Druga, która należała do jakiejś wspólnoty, przygotowała ceremonię liturgiczną swojego pogrzebu. Jeszcze inna, Adusia, trzymała się jednego zdania: Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony (Mt 10, 22). Miała przerzut nowotworowy do płuc, co powodowało, że oddychanie było coraz trudniejsze. Mimo tlenu, który był podawany, walczyła o każdy oddech. Co jakiś czas szeptała: Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. To trwało przez wiele, wiele dni, zanim odeszła.
A co z dorosłymi?
Z dorosłymi bywa różnie. Kiedyś przyszedł do mnie lekarz, który u mnie pracował, by się pożegnać. Bardzo dobry pediatra. Pytam się: Wyjeżdża pan do Szwecji, Anglii, Niemiec? A on mówi: Za dwa tygodnie umrę. Teraz żegnam się z najbliższymi, a właściwie przyjechałem, żeby Ojca poprosić, by Ojciec poprowadził ceremonię pogrzebową. Z żoną już domykamy sprawy bankowe, urzędowe. Potem powiemy o tym rodzinie. Wiem, kiedy będę odchodził, więc chcę też dzieci przygotować.
Czasami jest to rodzaj dojrzałego przygotowania się na swoje odejście. W zdecydowanej większości pojawia się coś, co nazwałbym fazą wzajemnego udawania. Jak ktoś odchodzi, to wszyscy udajemy. On udaje, że pojedzie na wakacje, a my udajemy, że w to wierzymy. Wszyscy udają, tyle że umierający jest sam. Dopiero musi zadziać się jakieś tąpnięcie, wulkan, który eksploduje, by móc powiedzieć o swoim bólu. Wtedy ta faza zanika. Zaczynamy być bliżej siebie, bo – paradoksalnie – umieranie sprawia, że jesteśmy dalej od siebie. Gdy ktoś dorosły umiera, to memento mori, następuje święte milczenie. On ma wsiąść na swoją łódkę i odpłynąć, a my stoimy na brzegu i czekamy.
Czy w doświadczeniu śmierci każdy z nas jest zupełnie sam? Mówił Ojciec o dzieciach, które widziały już tamten świat…
Nikt za mnie nie będzie przeżywał mojego odchodzenia. Mam się sam przygotować do tego ostatniego wyzwania. Jestem trochę jak taternik: nikt za mnie nie założy butów < i ekwipunku. Śmierć to ostatnie wyzwanie życia człowieka. W tym wypadku jesteśmy sami.
W monecie umierania wielu dorosłych szuka dłoni kogoś bliskiego. Jesteśmy społeczni. Wielu umierających mówi: Mamo, nawet jak mają 90 lat. Czują czyjąś obecność. Śmierć jest osobistym doświadczeniem i nikt za mnie nie umrze. Natomiast konieczne jest wsparcie, by nie bolało, nie było odleżyn, cierpienia, osamotnienia. Za psalmistą można powiedzieć: Choćbym chodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną (Ps 23, 4). Bóg jest ze mną w łasce, w ludziach, w jakości życia, zaopiekowaniu się, w bliskości, poczuciu bezpieczeństwa. Nieprawdą jest, że jak się umiera, to już nic nie można zrobić. Wtedy jest strasznie dużo do zrobienia we wszystkich wymiarach opieki. W ostatecznym momencie jest trzymanie za rękę, ale dookoła znajduje się wysokospecjalistyczny sprzęt, gdyż istotą jest podniesienie jakości życia pacjenta. Można umierać i można w umieraniu – w wielkim bólu – stracić poczucie człowieczeństwa. W bólu fizycznym można się zezwierzęcić.
Czy mówi Ojciec o sytuacji, kiedy nie przyjmuję cierpienia?
Nie, mówię o sytuacji, kiedy nie ma grona ludzi, którzy zatroszczą się o to, żeby jakość mojego życia była optymalna – jaka jest możliwa tu i teraz. Chodzi np. o sytuację, kiedy umierająca osoba leży w ciepłym pomieszczeniu, ma materace przeciwodleżynowe o zmiennym ciśnieniu, kapie morfina, nie boli. Święty Franciszek z Asyżu chciał, by bracia czytali mu Ewangelię i byli z nim, ponieważ było to dla niego ważne. Gdy umierał Jan Paweł II, najbliżsi modlili się z nim, czytali mu Ewangelię. Medycyna zrobiła to, co zrobić można było, żeby nie bolało. Na samym końcu ważne jest, abyś nie był sam. Masz duchowe wsparcie.
Jak Ojciec ocenia to, co dzieje się w Holandii? Eutanazja dotyka tam już młodzieży.
Dla mnie jest to pewien paradoks. Młody pacjent częściej ma w sobie pragnienie śmierci, kiedy jakość jego życia jest zła. Ale chce zabić ból, zabijając siebie. Rodzi się pytanie do służby zdrowia. Na ile jest ona w stanie optymalnie prowadzić tego pacjenta, tak by go nie bolało.
Oprócz wymiaru fizycznego, jest też wymiar psycho-społeczno-duchowy życia. Pan Janusz Świtaj, pracujący obecnie w fundacji Ani Dymnej, też chciał popełnić eutanazję. Niedawno napisał książkę.
Mam świadomość, że Holandia to trochę inna kultura, w której wolność postrzega się jako realizowanie wszystkich celów. Ale jednocześnie 18-czy 19-letni człowiek już traci więzi z rodziną, bo nie mieszka z nią. Jest odcięty od korzeni. A jak jest odcięty od korzeni, to coraz bardziej jest sam. Ktoś napisał, że bez korzeni nie ma skrzydeł. Gdy jestem zakorzeniony w tradycji, relacjach wielopokoleniowych, więziach emocjonalnych, jest mi łatwiej. Gdy jestem tego pozbawiony, to trochę nie mam dla kogo żyć. A jeśli jestem pacjentem nowotworowym i bardzo cierpię, to może się pojawić depresja reaktywna. Jadę po równi pochyłej i zbliżam się do czegoś, co i tak nastąpi. Zamiast leczyć mnie z depresji, lekarze pozwalają mi odejść. To jest dla mnie irracjonalne.
Znany jest przypadek eutanazji Terri Schiavo w Stanach Zjednoczonych. Sąd przychylił się do zdania męża, który optował za eutanazją. Mąż miał już w tym przypadku drugie życie.
Przypomina się św. Maksymilian Maria Kolbe, który został poddany eutanazji biernej przez zagłodzenie, a potem w eutanazji czynnej dobito go fenolem. Dramatem jest to, że dzieje się to w obecnych czasach.
Ostatnie doniesienia mówią, że można komunikować się z ludźmi, którzy są w śpiączce. Podłącza się odpowiednie urządzenie do mózgu. Kiedy człowiek jest głodny, pojawia się bodziec na ekranie. Jeśli coś boli pacjenta, również pojawia się informacja. To może rodzić nadzieję.