Cuda Eucharystyczne

Cuda eucharystyczne przyjmowały różnorakie formy. W wielu przypadkach święte Hostie krwawiły lub przemieniały się w widoczne Ciało, a eucharystyczna Krew Pańska w widoczną Krew. Czasami Hostie unosiły się w powietrzu lub były nienaruszone przez bardzo długi czas.

Czemu służą cuda eucharystyczne? Z faktów wynika, że pojawiały się one wtedy, gdy realna obecność Chrystusa w Eucharystii była podawana w wąt­pliwość łub – jeszcze częściej – gdy Najświęt­szy Sakrament był lekceważony, zaniedbywany, przyjmowany niegodnie, a nawet bezczeszczo­ny (np. cud w Santarem w Portugalii z 1266 r. czy cud w Pateno we Włoszech z 1772 r.). Było to więc wyjście naprzeciw ludzkiej słabości z ca­łym ryzykiem popadnięcia w materializm. Jest to tym bardziej istotne, że materializacje czy też swoiste udowadnianie świata duchowego do­konuje się często w kontekście fałszywej religij­ności i fałszywej mistyki, jak: spirytyzm, magia, teozofia, fałszywe objawienia.

Wiele cudów eucharystycznych jest znanych z bogatych źródeł historycznych. Już pierwsze wieki chrześcijaństwa zostawiły nam pisma i biografie świętych z opisami cudownych wy­darzeń związanych z Eucharystią. W III w. św. Cyprian opisuje historię kobiety, która prze­chowywała u siebie Ciało Pańskie (co było wte­dy dozwolonym zwyczajem), lecz przeszła na stronę herezji. Gdy po pewnym czasie otwo­rzyła skrzynię, w której znajdowała się Eucha­rystia, z wnętrza buchnęły płomienie ognia. To wydarzenie napełniło kobietę nie tylko strachem, ale także żalem i skruchą.

Ani magia ani rytualizm

Duchowość nie jest manifestacją jakiejś energii (a więc formą materii). Tak chcą po­strzegać duchowość niektórzy okultyści czy parapsychologowie. W tym ujęciu w Euchary­stii dostrzegają jeszcze jedno źródło życiodaj­nej energii. Tymczasem duchowości nie da się zmaterializować w takim sensie, że wyelimi­nuje się jej specyfikę. Taka postawa stanowi błąd „duchowego materializmu”, który szerzy się bez umiaru w ideologii New Age. Warto do­dać, że już wcześniej spirytyzm zmaterializo­wał świat ducha (V. Franki).

Duchowość może się natomiast wcielać w materię, a to jest co innego. W przypadku Eucharystii trzeba by powiedzieć jeszcze ina­czej: to wolny Duch Osobowy, Duch Boży, Je­zus Chrystus wciela się w materię, bo tego chce, a nie dlatego, że musi. Tajemnica Wcie­lenia określa tajemnicą Eucharystii. Chrystus jest realnie obecny we Mszy Świętej nie dlate­go, że takie są prawa konieczności. Jest to ta­jemnica wolności i miłości Boga. Należy w to wierzyć, zaufać Bogu, który sam objawił lu­dziom taki rodzaj swojej obecności (por. 1 Kor 11,24-25).

Jezus wciela sią w Eucharystię, bo tego chce, i trwa w niej, bo nam to obiecał jakby w mi­łosnym wyznaniu. Jeśli ludzie tracą wiarę, sprzeniewierzają się Bożej miłości wyrażonej w Eucharystii, to wówczas Bóg, by ich obudzić, ukazuje Niewidzialne w widzialnym. Taki akt zostaje dopuszczony przez Boga z racji ludz­kiej słabości. Jest to akt Bożego miłosierdzia. Potwierdza to kontekst tzw. cudów euchary­stycznych. Chodzi tu o kontekst wątpienia, lekceważenia, zdrady, a nawet profanacji. Dla tych głównie powodów zechciał Zbawiciel (choć może jeszcze dla innych, tylko Jemu zna­nych) w rożnych okresach i okolicznościach ukazać ludziom swa obecność poprzez cuda eucharystyczne.

Nie należy wykorzystywać cudów eucha­rystycznych w powierzchownej i fałszywej apologetyce rytualnego znaczenia Eucha­rystii lub nauczania jakiegoś przesadne­go lęku, który podszywałby się pod bojaźń Bożą. Nie chodzi tu więc o zewnętrzny rytualizm, który zbliżałby się do magii.

Cuda Eucharystyczne u świętych

Eucharystia to przede wszystkim zjedno­czenie z Bogiem, które ma realny i jakby ma­terialny wymiar. To ofiara, ale także komu­nia, która jest tej ofiary owocem i celem. Eu­charystia uzmysławia, że wszystko jest da­rem, usposabiając wierzących do wdzięcz­ności (por. Łk 22, 19; 1 Kor 11, 24) i pokory.

Darmowość Eucharystii promieniuje nie­kiedy w taki sposób, że Bóg w Jezusie Chry­stusie obdarowuje często świętych czy też pobożnych ludzi cudami eucharystyczny­mi. Nie mają one jednak charakteru wspo­mnianych materializacji i spektakularnych wydarzeń, ale są formą daru wewnętrzne­go wglądu w Tajemnicę Eucharystii (często w formie ekstazy, jak u św. Filipa Neri). Wte­dy wiara świętych pogłębia się, gdyż pogłę­bia się ich zrozumienie tajemnic Bożych.

Istnieją też cuda, które objawiają nie tyl­ko znaczenie i godność Eucharystii, ale tak­że jej moc w świecie widzialnym, czyli wła­dzę Boga nad stworzoną przez Niego mate­rią. Do tej kategorii można by zaliczyć np. cud eucharystycznego postu, czyli poży­wiania się wyłącznie Komunią Świętą – np. u św. Józefa z Kupertynu (powszechnie zna­nego z niezliczonych lewitacji), św. Anieli z Foligno, św. Róży z Limy czy współcześnie u Marty Robin.

Często też chodziło o realną Komunię Świętą przyjmowaną z rąk Zbawiciela (np. św. Katarzyna ze Sieny) czy też podawaną rękami Aniołów (św. Bonawentura, św. Sta­nisław Kostka). Należy tu przypomnieć cud eucharystyczny z Fatimy, kiedy to dzieci wi­działy krople Krwi spadające z Hostii do kie­licha, trzymanego przez Anioła Portugalii, który przyniósł im Komunię Świętą.

O znaczeniu Eucharystii dla naszego zba­wienia przypominała właśnie Maryja w Fa­timie przez Anioła, udzielającego dzieciom Komunii pod dwiema postaciami. Ten fakt przywodzi na myśl naukę Chrystusa: Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma ży­cie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu osta­tecznym (J 6, 54). Można by odwrócić ten pewnik wiary, zadając pytanie: co dzieje się z tym, kto nie spożywa Ciała i nie pije Krwi, bo utracił wiarę w Eucharystię? Bo głównie o wiarę tu chodzi.

Akt czystej wiary

Eucharystia wymaga wiary czystej i bezin­teresownej. Wierzę obietnicom Boga, bo zawierzyłem Jego miłości.

Czy cuda eucharystyczne dają dowód na tę mistyczną przemianę, o której mówił sam Je­zus, gdy stwierdzał: To jest Ciało moje (Łk 22,19)? Nie, bo sam cud – z teologicznego punk­tu widzenia – nigdy nie jest dowodem, ale tyl­ko znakiem. Taka jest logika tajemnicy Wciele­nia. Cuda eucharystyczne są po prostu skiero­wanym do wierzących znakiem, w którym jest tylko odrobinę więcej widzialności niż zwykle. Bóg to dopuszcza, byśmy w naszej słabości nie stracili wiary w Niewidzialne. To dlatego arcy­biskup Krakowa Karol Wojtyła, nawiedzając Lanciano we Włoszech w listopadzie 1974 r„ miejsce słynnego cudu eucharystyczne­go z VIII w., napisał: Spraw, abyśmy w Cie­bie bardziej wierzyli, pokładali nadzieję i miłowali.

Wiara ma zawsze swoje próby, coraz to nowe, często niezliczone. Będziemy zawsze wystawiani na kolejne, nawet je­śli w danym przypadku uda nam się zwycię­żyć. Im bowiem mniej pewności w sercu, tym więcej trzeba zewnętrznych dowodów. Żresz tą, kontekst poszczególnych cudów euchary­stycznych odnosił się zawsze do konkretnych osób, które utraciły ową wewnętrzną pewność.

Z drugiej strony ilość zewnętrznych do­wodów nie zawsze przechodzi w jakość we­wnętrznej pewności. Często bywa tak, że pewność maleje proporcjonalnie do ze­wnętrznej doskonałości dowodów. Doświad­czenie pokazuje, że ludzie, którzy wpadli w obsesję udowadniania wiary, są zawsze nienasyceni i bezskutecznie szukają coraz to nowych znaków. W tej postawie kryje się często zwykły upór niewiary, który z afek­tem wyraził B. Pascal: Jak ja nienawidzę tego błazeństwa, aby nie wierzyć w Eucharystię! Jeżeli Ewangelia jest prawdą, jeśli Chrystus jest Bogiem, jakaż w tym trudność? („Myśli”, nr 359 [402]).

Wiara i bezinteresowne zaufanie do Boga są niezbędne w cudach euchary­stycznych. Nawet jeśli można wykorzy­stać osiągnięcia nauki i eksperymen­talnie potwierdzić fakt chemicznej czy materialnej przemiany w cudzie eucha­rystycznym, nie jest to absolutny dowód na Bożą obecność. Prowadzono np. rze­telne i szczegółowe badania ludzkiego Cia­ła i Krwi, które cudownie ukazały się w cza­sie Mszy Świętej w formie fizykalnej pod­czas słynnego cudu w Lanciano. Do dzisiaj można zobaczyć zachowaną sieć naczyń tęt­niczych i żylnych czy tkankę mięśniową wła­ściwą mięśniowi sercowemu. Potwierdzono również prawdziwą hematologiczną struk­turę Krwi z Lanciano. Jednakże w skompli­kowanym świecie materii, który sam w so­bie jest tajemnicą, jest możliwe wyjaśnienie alternatywne, jeśli nie teraz, to w przyszło­ści. Niepewność pozostanie, jeśli liczymy na zewnętrzne dowody.

Cuda dokonujące się w materii mają po­budzić cuda dokonujące się w sercu, w wy­miarze duchowym, jak to właśnie stało się w Lanciano i w wielu innych miejscach. Cho­dzi o to, by ponownie zaufać Bożej obietnicy, by przejść do poziomu wiary. Jest to faktycz­nie prawdziwy cud, który może czynić wiel­kie cuda.

Pierwszy znany na świecie Cud Eucharystyczny, przebadany przez współczesną naukę, dokonał się w Lanciano.

Profesor Odoardo Linoli nie mógł uwie­rzyć własnym oczom. Raz za razem powta­rzał swe laboratoryjne analizy, ale wciąż uzy­skiwał ten sam rezultat. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że wyniki badań zaprzeczały prawom natury.

Ponieważ na efekty jego pracy nie mogli się doczekać franciszkanie z Lanciano, histopatolog poszedł na najbliższą pocztę i po­lecił nadać pilny telegram. 11 grudnia 1970 roku zakonnicy odebrali korespondencję. Zawierała tylko jedno zdanie napisane w ję­zyku łacińskim: In principio erat Verbum, et Verbum Caro factum est (Na początku było Słowo, a Słowo Ciałem się stało).

Wątpliwość

Profesor Odoardo Linoli był ordynatorem i dyrektorem Laboratorium Analiz Klinicz­nych i Anatomii Patologicznej w szpitalu Riuniti w Arezzo. Autor wielu publikacji nauko­wych, cieszył się opinią wybitnego specjali­sty w dziedzinie anatomii, histologii, patologii, chemii i mikroskopowych badań klinicznych. Nic więc dziwnego, że to właśnie jego wybrali franciszkanie, by dokonał analizy laboratoryj­nej pewnego fenomenu, choć sam przedmiot ich prośby mógł budzić zaskoczenie.

Chodziło bowiem o przemienioną Hostię przechowywaną w kościele św. Franciszka z Asyżu w Lanciano i czczoną tam od wie­ków jako dowód najstarszego na świecie Cudu Eucharystycznego. Najstarsze źródła pisane na ten temat pochodziły z XIV stulecia i opowiadały o zdarzeniu, które miało miejsce niemal sześćset lat wcześniej. Na początku VIII wieku pewien bazylianin, którego imie­nia nawet nie znamy, miał podczas odprawia­nia Mszy zwątpić w realną obecność Chry­stusa w Eucharystii. Wówczas doświadczył cudu: nagle spostrzegł, że wino w kielichu za­mienia się w krew, a chleb na paterze w ka­wałek ciała.

Od tamtego czasu małe miasteczko Lanciano w górskiej Abruzji stało się jednym z najważniejszych ośrodków kultu eucha­rystycznego na Półwyspie Apenińskim. Do tamtejszej świątyni zaczęli pielgrzymować liczni pątnicy, chcąc na własne oczy ujrzeć cząstkę Ciała Pańskiego i Jego Krew. Z upły­wem czasu rósł jednak sceptycyzm wobec wystawionej do adoracji relikwii. Prote­stantyzm, oświecenie czy pozytywizm odrzucały tego typu zjawiska nadprzy­rodzone jako zwiedzenia lub wymy­sły. Także wśród katolików coraz bar­dziej rosła nieufność do wszelkich cudowności związanych z reli­kwiami.

W XX wieku franciszkanie w Lanciano zaczęli zadawać sobie pytanie, czy przedmiot znajdujący się w kosztownym relikwiarzu na głównym ołtarzu ich świątyni rzeczywiście spełnia kryteria cudu, czy też jest tylko śre­dniowiecznym falsyfikatem. Paradoks polega na tym, że dziś nie da się udo­wodnić nadprzyrodzonego charakteru zjawisk bez odwołania się do nowocze­snej nauki i technologii. W tej sytuacji włoscy zakonnicy postanowili zwrócić się do badacza o uznanej renomie.

Ludzkie ciało

18 listopada 1970 roku profesor Lino­li przybył do Lanciano i w obecności miej­scowego biskupa Pacifico Perantoniego po­brał do ekspertyzy dwie próbki materiału zwanego w dokumentach kościelnych „relikwią Cudu Eucharystycznego”. Jak zapisa­no w protokole badań, lekarz nożyczkami chirurgicznymi odciął dwa małe fragmenty

O wadze około 20 miligramów i schował je do pojemnika. Następnie wyjął pięć zakrze­płych grudek Krwi i położył je na wadze ap­tekarskiej. Łącznie ważyły one 15,85 gra­ma. Naukowiec pobrał z nich próbkę ważą­cą 318 miligramów. Potem relikwie wróci­ły na miejsce, a relikwiarz został zapieczęto­wany przez biskupa.

To, co odkrył profesor Linoli, wprawiło go w osłupienie. Po pierwsze, on badany materiał jako ludzkie ciało i ludzką krew grupy AB minus. Ustalił, że fragment ciała jest przekro­jem serca i jest to absolutnie widocz­ne, że mamy do czynienia z prawą i lewą komorą sercową. Wykazał też, że mięsień sercowy i grudki krwi,

chociaż przechowywane były w re­likwiarzu przez setki lat, zachowały swój niezmieniony kształt fizykochemiczny oraz nie uległy rozkładowi. Stało się tak, mimo że nigdy zostały poddawane konser­wacji ani działaniu jakichkolwiek środków chemicznych, co również ustalono podczas ekspertyzy.

Po drugie – co jeszcze bardziej zdziwiło profesora Linolego – zarówno ciało, jak i krew wykazywały wszelkie właściwości odpowia­dające próbkom pobranym od osoby żyjącej. Frakcjonowanie protein w skrzepach było normalne i zachowywało procentową pro­porcję odpowiadającą świeżej krwi. Diagram odpowiadał krwi pobranej z ciała ludzkiego w dniu wykonywania badania. Te wyniki były tak szokujące, że włoski naukowiec wykonał aż pięćset analiz laboratoryjnych w ciągu pięciu miesięcy. Za każdym razem jednak uzyskiwał ten sam rezultat.

Powtórzenie ekspertyzy

Dla pewności Linoli postanowił zaprosić do swych badań innego wybitnego specjali­stę od anatomopatologii: szefa katedry ana­tomii prawidłowej na uniwersytecie w Sie­nie – profesora Ruggero Bertelliego. Ten, nie mniej zszokowany niż Linoli, potwier­dził we wszystkich punktach ekspertyzę swego kolegi po fachu.

4 marca 1971 roku badacze zorganizowali konferencję, podczas której ogłosili, że zja­wisko zaobserwowane przez nich w Lancia- no jest całkowicie niewytłumaczalne z na­ukowego punktu widzenia. W końcowym ra­porcie napisali: Wyniki badań medycznych są niepodważalne. Dziś nowoczesny sprzęt i rozległa wiedza medyczna w dziedzinie anatomii i histologii dają nam pewność co do ustalonych danych w granicach niebudzących już wątpliwości. Technika na pew­no jeszcze będzie się zmieniać, ale osiągnię­te wyniki już nie.

Dziesięć lat później profesor Linoli posta­nowił powtórzyć swą ekspertyzę. W 1981 roku jako obiekt badań wybrał jednak drugą z pobranych przez siebie próbek, której do tej pory nie poddawał analizie. Wynik oka­zał się identyczny jak w 1971 roku.

Ks. Aleksander Posacki SJ, Grzegorz Górny

Tajemnica cierpienia i odchodzenia

Rozmowa Z o. dr. Filipem Buczyńskim OFM, założycielem i prezesem Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im, Małego Księcia.

Czym dla Ojca jest wiara?

Odpowiem metaforycznie. Kie­dy rozmawiam z rodzicami, któ­rych dzieci odeszły, i na ceremo­niach pogrzebowych próbuję skle­cić kilka zdań, mówię: Między świa­tem, w którym jest wasze dziecko, a światem naszym, istnieje ogrom­na różnica. W niebie są nie wierzą­cy, a wiedzący, natomiast my jes­śmy wierzący w nadziei bycia wie­dzącymi.

W jakimś momencie podeszła do mnie jedna z osób, która była na ta­kiej ceremonii, i zapytała: Proszę księdza, co ksiądz za głupoty opo­wiada? Jak to w niebie są niewie­rzący? Odpowiadam: Proszę Pana, w niebie nie ma ludzi wierzących, bo wszyscy widzą i wiedzą, żyją ży­ciem Boga, nie mają łaski wiary, bo mają łaskę wiedzy, bycia w Bożej obecności.

Kiedy zastanawiam się nad defi­niowaniem doświadczenia wiary, to łączy mi się ono z cnotami kardy­nalnymi, z nadzieją na coraz więk­sze kochanie w życiu, żyjąc życiem Pana Boga. To jest proste do powie­dzenia, natomiast nieprzypadkowo cnoty kardynalne są tak blisko sie­bie i przez Kościół zostały tak na­zwane. W istocie łaska wiary jest nadzieją na coraz większe kocha­nie w niebie, które to kochanie, już bez wiary, jest doświadczeniem świętych.

Są święci, których Kościół ogła­sza, i są święci, o których Kościół mówi od samego początku, że oni są świętymi. Idąc tropem Świętych Młodzianków oraz moich podopiecznych, którzy czasami odchodzą w 12. tygodniu życia, a czasami w półtorej godziny po urodzeniu, można powiedzieć, że idą te dzieci prosto do nieba, choć nieochrzczone. Paręset lat temu nikt by tego nie powiedział, a gdyby to powiedział głośno, zostałby uzna­ny za heretyka.

Kościół mówi, że dzieci, które umierają pod sercem mamy, do­świadczają chrztu pragnienia. Pragnienie chrztu oznacza, że dziecko takie zostało ochrzczone i jest święte, uczestniczy w dziele zbawienia, idzie prosto do nieba. To napawa ogromną radością.

My płaczemy nad grobem uko­chanej osoby, lecz jej nie wskrzesza­my, a mamy nadzieję, że żyje już ży­ciem wiecznym. Ponadto mamy na­dzieję na spotkanie z nią. To jest jakiś rodzaj ewangelicznej analo­gii doświadczenia śmierci Łazarza, które jest codziennym doświadcze­niem wiary.

Powołał Ojciec do istnienia hospicjum…

W trakcie studiów psychologicz­nych na KUL zetknąłem się z wolontariatem na hematologii i onkologii dziecięcej. Po pierwszym semestrze rozpocząłem wolontariat. Uzna­łem, że jest to odpowiedni czas, sko­ro radzę sobie na studiach. Była to bardziej posługa duszpasterska niż psychologiczna.

Gdy mamy wielki szpital i posłu­guje w nim jeden kapelan, który wszędzie jest potrzebny, czasami ma on coś ze strusia pędziwiatra. Wszędzie jest tylko chwilę, bo pę­dzi na inny oddział. W szpitalu bra­kowało liturgii, sakramentów, roz­mów. Odkąd rozpocząłem moją po­sługę, miałem radość bycia z rodzi­cami, dziećmi, personelem, uczest­niczenia – czasami przez wiele go­dzin dziennie – w tym wszystkim, co jest walką o życie. Wyrażenie „walka o życie” nie jest jakąś me­taforą, tylko stanowi doświadcze­nie głęboko egzystencjalne i duchowe, uczestniczenie w tajemnicy ży­cia, które w wielu sytuacjach koń­czy się na poziomie życia doczesne­go. Było to dla mnie czymś cennym i ważnym, ponieważ – jak czytamy w Ewangelii – lekarza potrzebują ci, co się źle mają, a nie ci, którym jest dobrze.

Co Ojciec tam robił?

Towarzyszyłem tamtym dzieciom, byłem z nimi, organizowałem dla nich obozy terapeutyczne czy wy­jazdy wakacyjne dla dzieci w remi­sji. Ponadto poznawałem ich rodzi­ny, rozmawiałem. Pamiętam jed­ną z takich rozmów. Dziecko powie­działo, że chciałoby być w domu. Matka stwierdziła jednak, że nie może pojechać do domu z dzieckiem, ponieważ mieszka bardzo daleko od Lublina. Zapytałem o zdanie le­karzy. Odpowiedzieli, że to dziecko umiera. Dziecko chciało jednak po­wrócić do rzeczywistości, którą zna i kocha oraz za którą tęskni. To było wyzwanie dla dorosłych, aby dać tę możliwość, by dziecko mogło spać w swoim łóżku, kłócić się ze swoim rodzeństwem, przeżywać w domu codzienność.

Zebrałem wtedy grono kolegów i koleżanek, którzy byli lekarzami oraz psychologami na hematologii. W 16 osób powołaliśmy do istnie­nia stowarzyszenie i przygotowali­śmy jego statut. Stowarzyszenie za­rejestrowaliśmy 27 października 1997 r.

Co było potem?

Mając osobowość prawną, rozpo­częliśmy kolejne procedury które są związane z możliwością zreali­zowania świadczeń opiekuńczych. Po trzech czy czterech miesiącach przyjęliśmy pierwszego podopiecz­nego. Był nim 12-letni Michał, któ­ry miał guza mózgu. On był naszym pierwszym nauczycielem.

Czego Ojca nauczył?

Michał miał w sobie dużo optymi­zmu. Guz mózgu stale się rozrastał, odbierał mu kolejne zmysły. Mimo to w chłopcu było pragnienie, aby korzystać z życia, by być pogodnym, radosnym.

Michał – jak każde z dzieci, które ma takie życzenie – miał swojego wolontariusza. Jednego razu spoj­rzał głęboko w oczy swemu wolon­tariuszowi, studentowi III roku me­dycyny, i powiedział: Wiesz co, kop­ną w kalendarz. I patrzył na jego re­akcję. Wolontariusz podjął rozmo­wę na ten temat. Nie przestraszył się. Zaczęły się rozmowy o tym, jak chłopiec będzie umierał, co to jest niebo, kogo tam spotka, jak się tam będzie czuł. Fantastyczne było jed­no zdanie, które Michał usłyszał: Michał, jak zrobisz wydech, ten ostatni wydech na ziemi, za chwi­lę w niebie zrobisz pierwszy wdech. Odpowiedział tylko: Aha. A po chwi­li dodał: Kiedy będę umierał, chciał­bym być wtulony w mamę.

Kiedy Michał wypowiadał te sło­wa, już był niewidomy, z trudnością mówił, nie mógł już chodzić, stać. Chciałbym – odezwał się do wolon­tariusza – żebyś obok siedział, abym mógł cię trzymać za rękę. Dokładnie tak umarł.

Rozpoczął się proces odchodzenia Michała z niesamowitą gorączką mózgowa. Matka zadzwoniła do wolontariusza i powiedziała, że Mi­chał odchodzi. Wolontariusz zdą­żył przyjechać. Zastał siedzącą na łóżku mamę, trzymającą 12-lete- niego syna, u tulonego w nią. Chło­piec ręką szukał ręki wolontariu­sza. A on przyklęknął przy nim, złapał go za rękę, ścisnął ją. Chwi­lę potem Michał umarł. To był na­uczyciel.

Mogę koncentrować się na tym, że mam chore komórki. Ale mogę też koncentrować się na swoim człowieczeństwie i korzystać z nie­go tyle, ile mogę. To są dwa róż­ne spojrzenia. Michał nie patrzył na to, że ma chore komórki, tylko chciał korzystać z życia. Był cie­kawy, jak funkcjonuje telewizja czy radio. Jeździł nawet konno. To było dla niego fantastyczne. Wy­jeżdżaliśmy z nim do zoo do Zamo­ścia. W swoim cierpieniu poznawał świat i spieszył się to robić.

Michał był już w tym wieku, że miał świadomość skończoności ży­cia człowieka. Dla 5-latka śmierć jest jak sen. Człowiek zasnął i za­raz się obudzi. Żyje dalej. A Mi­chał myślał jak dorosły. On wie­dział, że śmierć jest nieodwra­calna. Mimo to cieszył się, korzy­stał, chciał poznawać świat. Napi­sał niesamowity „Mit o powstaniu deszczu”, w którym metaforycznie mówił o doświadczeniu swojej ro­dziny i swoim własnym odchodze­niu, o tym, co jest tak niesamowite i trudne do opisania, a jednak opisywalne w formie metafory. Dwu­nastoletni chłopiec ubiera swoje doświadczenie w obraz przejmują­cy, wzruszający. „Mit o powstaniu deszczu” można przeczytać na na­szej stronie internetowej.

Ilu miał Ojciec podopiecznych?

Do dnia dzisiejszego pożegnaliśmy ok. 300 dzieci. One są w niebie.

llu aktualnie ma Ojciec pacjentów?

W tej chwili pod naszą opieką po­zostaje 46 dzieci. Są trzy wymia­ry opieki hospicyjnej. Po pierwsze, jest to hospicjum domowe. Od tego zresztą zaczynaliśmy, bo chcieliśmy, aby te dzieci były w domu. One ma­rzyły, by być w domu. Potem powo­łaliśmy do istnienia hospicjum sta­cjonarne, czyli Dom Małego Księcia. Życie podpowiada różne sytuacje. Kiedyś zadzwoniła do mnie pani sę­dzina i zapytała: Czy obejmujecie opieką dzieci hospicyjne? Tak – od­powiedziałem. To chcielibyśmy, abyście objęli opieką dziecko, które zostało porzucone w szpitalu i po­trzebuje opieki – stwierdziła. Ale ja nie mam oddziału stacjonarne­go – powiedziałem. A gdzie jest naj­bliższy? – zapytała kobieta. W Rze­szowie – odrzekłem.

Inspiracją do tego, aby powstał oddział stacjonarny, stało się wie­le czynników. Pojawiały się np. sy­tuacje, kiedy nagle trzeba było objąć opieką porzucone dziecko, wymagające opieki hospicyjnej. Zdarzało się, że stan zdrowia dziecka, które jest w swoim domu i pozostaje pod naszą opieką, zdecydowanie się pogorszył. Dziecku należało podawać leki, któ­re są ściśle szpitalnymi lekami i któ­rych nie można podawać w domo­wych warunkach. Okazywało się też, że jacyś rodzice dochodzili do gra­nic wytrzymałości psychicznej, że po­trzebowali wyjechać, odespać, odpo­cząć, pobyć ze sobą… Tutaj pojawia­ła ze swoim dzieckiem popełniła samo­bójstwo. Czasami było to dziecko cho­re, niepełnosprawne. Ona doszła do granic swojej wytrzymałości. Podjęła decyzję, że nie chce zafundować swo­jemu dziecku tragicznego losu, któ­ry je czeka. W takich sytuacjach mat­ka ma poczucie, że jej dziecko znikąd nie otrzyma pomocy albo będzie ona niewystarczająca.

Jaki jest trzeci wymiar opieki hospicyjnej?

Są to hospicja perinatalne. W tym zakresie kontaktujemy się z prof. Ja­nem Oleszczukiem. Nagle bowiem okazuje się, że można pomagać ma­mom, które dowiadują się, że ich dziecko ma wadę letalną, czyli taką, która zagraża życiu dziecka pod ich sercem i że to dziecko może być poro­nione, może nastąpić martwe urodze­nie, dziecko może urodzić się i żyć go­dzinę czy dwie. To wszystko zależy, jak poważne są wady, np. wada serca. Tu jest, niestety, dość pokaźne grono naszych pacjentów, którzy są w 12., 14. czy 18. tygodniu od poczęcia

W części są też rodziny, które przychodzą na spotkania rodzin w żałobie. To jest czwarty wymiar naszej opieki. Towarzyszymy tym rodzinom w procesie przeżywania żałoby. Żałoba to z kolei prawo do kontaktu z uczuciami, w których dominuje uczucie utraty. Jest to głę­bokie i dramatyczne oraz wymaga wsparcia, którego udzielamy.

O jakim wsparciu Ojciec mówi?

Jestem psychologiem,­ psychote­rapeutą i psychoonkologiem. Daje­my wsparcie na poziomie towarzyszenia, ale także na poziomie gru­py wsparcia, w której rodzice sobie pomagają. To też jest fantastyczne.

Gdy spotyka się grono rodzi­ców – powiedzmy 12 czy 14 osób – w którym ktoś jest miesiąc w ża­łobie, inny rok, drugi dwa czy trzy lata, to każdy jest na innym etapie żałoby. Ten, który ją zaczyna, pa­trzy na tych, którzy są dwa czy trzy lata w żałobie, i myśli: Kiedyś ja taki będę. A ten, który jest dwa lata w żałobie, myśli: Ja kiedyś taki by­łem. Tacy ludzie dostają przestrzeń i dar spotkania, także w katego­riach łaski. Oczywiście, są tu obec­ne kategorie egzystencji. Tłuma­czę rodzicom w żałobie, że każdy każdemu – poza mną, bo ja nie je­stem ojcem biologicznym – może powiedzieć: Wiem, co czujesz. I jest to prawda.

To jest jedyne takie środowisko, czasami wręcz dramatyczne. Ro­dzice przywołują niekiedy różne sekwencje wydarzeń, w których zamiast wsparcia doświadczali „zdołowania”.

Jakie są to sytuacje?

Np. matka po stracie dziecka słyszy takie „pocieszenie”: Jesteś jeszcze młoda, jeszcze urodzisz, albo: Dziecko cierpiało tyle, że po­winnaś się cieszyć, że wreszcie umarło. Takie próby pocieszania są nie wiadomo, skąd wzięte. Od Sasa do Łasa, od mistyki gór po eg­zystencję własnych przemyśleń. Ro­dzice niekiedy mówią: Gdyby ta osoba wiedziała, że zraniła mnie do żywego. Czasami ktoś z bliskiej ro­dziny nie wie, jak pomóc, więc ple­cie coś z intencją, że chce pomóc, a rani. A tu jest spotkanie osób, któ­re doświadczyły utraty dziecka. Na tych spotkaniach obecna jest wiara, ale też egzystencja. W jednym mo­mencie cały świat leci w przepaść.

Przed chwilą miałem na tera­pii matkę, której dziecko zmarło. Świat jej się skończył, a mimo to za­uważa, że ludzie nadal żyją, są za­biegani. Jak teraz żyć w tym świę­cie? – pyta. Chodzi tu o towarzy­szenie. Ale też tłumaczę, że po to wchodzimy w żałobę, aby z niej wyjść. Nie będziemy epatować ża­łoby i w niej się taplać. Nie będzie­my żałobnikiem przez resztę życia. Daję sobie prawo do bólu i doświad­czenia straty po to, aby wyjść z doświadczenia straty, gdzie zmar­ły ma zawsze swoje miejsce w ser­cu i pamięci. Natomiast z błogosła­wieństwem i modlitwą idziemy da­lej w życie. Nawet najtrudniejsze, najbardziej bolesne doświadczenie może dać wzrost. Mówią o tym choć­by Kazimierz Dąbrowski (jego dezin­tegracja pozytywna) czy Lawrence G. Calhoun (jego teoria posttraumatycznego wzrostu).

Winienem przyjąć na klatę to do­świadczenie. Jest łatwiej, kiedy mam wsparcie. Paradoksalnie nie ucie­kam od niego, lecz przyjmuję to tsu­nami, które mnie powala. Jednocze­śnie generuję w sobie wszelką siłę, jaką mam, czerpię z wszelkich za­sobów duchowych i nie tylko, jakie mam. I nagle okazuje się, że jestem filarem, który poradził sobie z potę­gą żywiołu, jakim jest tęsknota za kimś, kogo się kochało.

Powiedział Ojciec o swoich podopiecznych, że są w niebie. Czy ma Ojciec takie przekonanie?

Czasami mówię w skrócie myślo­wym, modląc się do Boga za wsta­wiennictwem moich świętych, któ­rzy są w niebie: Słuchajcie, kochane dzieci, wdzięczność jest cnotą, nawet w niebie należy ją stosować. Wy poszłyście do nieba, a mywam tu słu­żyliśmy i pomagaliśmy. Pomagaj­cie nam. Wszystkie sprawy, w któ­rych jestem zupełnie bezradny, koń­czą się tak, że jadę na grób małej Izy, małego dziecka, przy którego odchodzeniu byłem, siadam na ten grób i mówię o problemach, z który­mi sobie nie radzę.

Jakie są to np. problemy?

O jednym z takich problemów mogę wspomnieć. Mieliśmy mały lokal przy ul. Leszczyńskiego. Oka­zało się, że mogliśmy dostać lokal od miasta przy ul. Hutniczej, któ­ry wymagał remontu. Na dole były szczury, pół metra wody… Nie mieli­śmy środków na remont.

Na grobie Izy powiedziałem: Ko­chane dzieci, ruszcie te święte tyłki z miłością i tam walczcie, żebyśmy mogli dostać ten lokal oraz żebyśmy mieli pieniądze na jego remont. Mie­liśmy wówczas pomieszczenie o powierzchni 44 mz, a lokal zajmował 250 m2.

Pamiętam, że była niedziela, kie­dy siedziałem przy grobie Izy, któ­rą przygotowywałam wraz z ro­dzeństwem i rodzicami do jej odej­ścia. Za trzy dni dzwoni do mnie se­kretarka Bussines Centre Club i pro­si o spotkanie. W spotkaniu uczest­niczy prezes BCC oraz dwóch An­glików, którzy oświadczają, że chcą pomagać biednym dzieciom na Ukrainie, np. budować domy dziec­ka. Chcielibyśmy jednak rozpocząć naszą działalność od wsparcia insty­tucji, która znajduje się przy grani­cy Ukrainy – dodają. – Skontaktowa­liśmy się z organizacją BCC i wybra­liśmy Lublin jako miejsce wystarcza­jąco blisko granicy z Ukrainą. Mamy 30 000 funtów i chcielibyśmy je prze­kazać instytucji, która pomaga ma­łym dzieciom. Szef BCC bez waha­nia wskazał na Hospicjum Małego Księcia.

Minęło pięć dni od mojej wizyty na grobie Izy. Tydzień później poje­chałem podziękować za pomoc Izie i dzieciom, które świetnie się spisały. Dla mnie to jest normalne.

Zdarzyło się Ojcu spotkać niewierzące dziecko?

Mieliśmy rodziców różnych wy­znań i religii, ale przez te 21 lat jesz­cze nie spotykałem rodziny, która deklarowałaby się jako ateistyczna. Byli Świadkowie Jehowy, muzułma­nie, buddyści, różne odłamy chrze­ścijaństwa…

Co według Ojciec jest przyczyną cierpienia?

Grzech. Przez grzech przyszło cierpienie. Ale często stoimy wobec tajemnicy cierpienia niezawinione­go, zwłaszcza w tym miejscu, w któ­rym ja się znajduję.

Często na ceremoniach pogrze­bowych przywołuję adhortację apo­stolską „Salvifici doloris” św. Jana Pawła II. Tam próbuję znaleźć odpo­wiedź na pytanie o cierpienie. Od­powiedź zawarta jest w trzech ob­razach: Hioba, Narodu Wybranego, Chrystusa. W cierpieniu Hioba Bóg przekazuje ważną myśl, iż cierpie­nie nie jest za karę. Nie możemy wy­cierać sobie gęby Bogiem i przyczy­nę cierpienia tłumaczyć tym, że sta­nowi ono Bożą karę. To jest diabel­skie myślenie. Niszczy ono obraz Boga, który jest miłością. Cierpienie nie jest karą. Mówi o tym cała Księ­ga Hioba.

My funkcjonujemy w myśleniu przyczynowo-skutkowym. Szuka­my przyczyny. Kiedyś jedna z babć dziecka, które zmarło, w płaczu za­pytała, dlaczego tak się stało. To jest kara – stwierdziła. Za co ta kara? – zapytałem. Bo u nas przez trzy po­kolenia wszystkie kobiety zachodziły w ciążę, pannami – wyjaśniła. Idąc tym tokiem myślenia, oznacza­łoby to, że wszystkie kobiety, które zaszły w ciążę przez ślubem, powin­ny mieć dzieci, które zaraz umrą, bo Pan Bóg powinien je ukarać. Dobrze wiemy, że tak nie jest. Jeśli jest sku­tek, szukamy przyczyny.

O czym mówi obraz Narodu Wybranego?

W dziejach Narodu Wybranego po­jawia się niewola babilońska, asyryj­ska, a za czasów Pana Jezusa rzym­ska. Wyłania się też obraz Reszty Izraela, która wraca do Jahwe, do pierwotnej gorliwości. Papież Jan Paweł II mówi, że niewola była ła­ską, która umożliwiała powrót Resz­cie właśnie do pierwotnej gorliwości. Więc czasami cierpienie jest łaską, mimo że boli.

Trzeci obraz to cierpiący Sługa Jahwe. Idąc za prorokiem Izajaszem, patrzymy na cierpienie Jezusa, które jest niezawinione i zbawia świat. Pa­pież stwierdza, że czasami są osoby zaproszone do tego, aby mieć udział w dziele współzbawiania świata przez cierpienie niezawinione po­łączone z cierpieniem Chrystusa.

Dla mnie jest to klucz do zrozumie­nia doświadczenia w hospicjum dla dzieci. Mam poczucie, że dotykam tu rzeczywistości współzbawienia świata, w którym to dziele uczest­niczą nasi podopieczni, ich rodzice oraz najbliżsi.

Święty Paweł mówi: Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół (Kol 1,24). Jak Ojciec rozumie te słowa?

Wiele lat temu powiedziałem, że to, iż ten świat ma jeszcze szansę na Boże miłosierdzie, stanowi owoc cierpienia niezawinionego dzieci oraz modlitwy kontemplacyjnej tych, którzy oddali się Pan Bogu w for­mach zamkniętych życia kontempla­cyjnego. Kontemplacja, zjednoczenie z Bogiem oraz cierpienie, połączo­ne z cierpieniem Chrystusa, współ- zbawiają świat. Dzięki temu funkcjo­nuje on jeszcze tak, jak funkcjonu­je, mimo zła moralnego, które jest na co dzień. Trzeba sobie uświadomić, że co 1,2 sekundy na świecie doko­nywana jest aborcja. Jakie w związ­ku z tym musi być Boże miłosier­dzie? To idzie rok w rok. Bóg w tych nienarodzonych także umiera.

Jak umiera dziecko, a jak wygląda umieranie osoby dorosłej? Które z nich jest trudniejsze?

Byłem przy dziesiątkach śmier­ci dzieci, mam tu na myśli także osoby 18- czy 20-letnie. Czasami jestem przy matce na oddziale gine­kologicznym, która jest w 11. tygo­dniu ciąży. Lekarz mówi mi: Wła­śnie trwa naturalne poronienie. Je­stem przy zapłakanej kobiecie. W tej chwili jej dziecko idzie do nieba. Próbuję zatroszczyć się o to wszyst­ko, co jest najbardziej święte. Chodzi tu o chrzest pragnienia: pragnę cię ochrzcić, moje kochanie, a po dru­gie pragnę nawiązać z tobą relację osobową. Być blisko. Ty i ja. Spotyka­ją się przez chwilę dwie osoby, któ­re uświadamiają sobie, głównie mó­wię o matce, że żegnam się ze swo­im dzieckiem. Być może dowiem się w zakładzie medycyny sądowej, ja­kiej płci ono było. To dziecko dosta­nie swój PESEL, matka będzie mogła pożegnać się z tą malutką kruszyną i ją pochować.

Jestem przy tej mamie. Mam świa­domość, że poznaję świętego, któ­ry idzie do nieba. A czasami jest to dziecko, które urodzi się, żyje godzi­nę, dwie czy pięć.

Czasami zdarza się, że jestem przy śmierci dzieci, które w tej sytuacji granicznej opowiadają o czymś, cze­go doświadczają zmysłowo. Byłem przy umieraniu 15-letniej dziewczy­ny z krańcową niewydolnością ne­rek. Ona w pewnej chwili próbuje wstać z łóżka i mówi, patrząc w jed­no miejsce: Ja już muszę iść. Stara się fizycznie wstać. Razem z jej mamą przytrzymywałem ją w łóżku, ona – wpatrzona w jakieś miejsce – uśmiechając się, wydała ostatni od­dech. Poszła. Ciało zostało z uśmie­chem na twarzy. Można powiedzieć, że to nie jest dowód na istnienie Boga. Jakiś lekarz może powiedzieć, że to zwykła biochemia organizmu oraz leki.

Byłem też w takich sytuacjach, w których dziecko odchodziło i do­świadczało już innego świata. Opowiadało, co tam jest. Jednego razu matka mówi do córki: Izunia, czy ty coś tam wi­dzisz? Dziecko odpo­wiada: Tak, Matkę Bożą, a ty nie wi­dzisz? I pojawia się uśmiech na twa­rzy dziecka.

Czasami były też doświadczenia bardziej niepokojące. Byłem przy umierającym Łukaszu, który miał już za sobą chyba 37 chemii, a po­nadto bardzo niewydolne serce jako skutek uboczny podawania chemii. W pewnej chwili Łukasz mówi do mnie: Tam na końcu pokoju jest ja­kiś mężczyzna, boję się go. Chłopiec go widzi. Ja oczywiście go nie widzę. Mówię: Słuchaj, może przyszedł ktoś, żeby nas poprosić o modlitwę, może twoja modlitwa jest tak ważna i cen­na, więc pomódlmy się za tę osobę.

A Łukasz mówi: On się do nas zbliża. Stwierdzam: Pomódlmy się „Modli­twą Pańską”. Pomodliliśmy się „Oj­cze nasz”, odmówiliśmy „Zdrowaś Maryjo” oraz „Wieczny odpoczynek”. Łukasz mówi, że postać zniknęła.

Przychodziłem do 17-letniej Ma­dzi. Zapytałem ją: Powiedz mi, kto cię odwiedza? Koleżanki, ale już nie chcę, żeby przychodziły, bo już nie mam z nimi o czym rozmawiać – od­powiada. – Ciocia przychodzi oraz babcia zaczęła przychodzić. Fajnie – mówię. Po chwili matka wchodzi do pokoju i zaprasza mnie na herbatę. Przechodzę za mamą do innego po­mieszczenia i mówię do niej: Dobrze, że ciotka i babcia przychodzą. Cisza.

A mama mówi: Ale babcia od roku nie żyje. Wra­cam do Madzi i pytam: Ma­dziu, jak to jest z tą bab­cią? Dziew­czyna od­powie­działa:

Mama powiedziała już Ojcu, że babcia nie żyje? Jak ją pierwszy raz zoba­czyłam, gdy przyszła do pokoju, to myślałam, że zwariowałam i mam halucynacje. Przeraziłam się. Babcia siada na końcu łóżka, tam, gdzie te­raz Ojciec siedzi (przeszły mnie ciar­ki) i patrzy na mnie. Bałam się, bo to, co widziałam, jest realne. A jed­nocześnie czuję od niej dużo miło­ści. Babcia była już cztery razy. Cze­kam aż piąty raz przyjdzie i już tęsk­nię za nią.

Znowu można powiedzieć, że jest to tajemnica świętych obcowania, ja­kaś łaska, kiedy ktoś stamtąd przy­chodzi do nas w bardzo ważnej mi­sji. Jak anioł, który przychodził do Je­zusa w Ogrójcu i Go pocieszał przed męką. Madzia mówiła, że obecność jej babci była dla niej ogromnym za­strzykiem Bożej miłości. Ktoś stam­tąd przychodzi po to, aby nas wes­przeć w tym, co jest domknięciem naszego powołania, którym jest krzyż.

Czasami dzieci potrzebują aprobaty rodziców do pewnych zachowań. Zastanawiają się, co rodzice powiedzą…

Jeśli mamy do czynienia z małym dzieckiem, to przygotowujemy rodzi­ców. Rodzic ma przygotować dziec­ko. Rodzic jest jak Pan Bóg. My nie przygotowujemy dziecka.

Kiedy mamy do czynienia z nasto­latkiem, to wygląda to trochę ina­czej. Po pierwsze, dziecko nastolet­nie – i to jest typowe – chroni rodzi­nę przed swoim cierpieniem. Przy le­karzu i w obecności rodzica dziecko mówi, że w skali od 0 do 10 bolało na 3. A jak rodzic wyjdzie, mówi, że bo­lało na 7. To jest sposób myślenia na­stolatka: Rodzice, rodzeństwo, rodzi­na cierpią przeze mnie, bo moje ciało jest chore. Moje ciało mnie zawiodło. We mnie jest choroba, a wy cierpicie przeze mnie. To jest moja wina.

Czyli nastolatek chroni najbliższych przed procesem swojego odchodze­nia, z którym jest związany ból. Zwy­kle nastolatek szuka w zespole ko­goś, z kim może być blisko, by powie­dzieć o tym wszystkim, co jest jego doświadczeniem, którym jest ból, smutek, tęsknota, współczucie dla rodziny związane z tym, że najbliż­si zostaną i będą cierpieć, a mnie już nie będzie.

Zdarzają się też sytuacje niesa­mowite. Niedawno umierały dwie nastolatki. Jedna przez internet zamówiła sukienkę do trumny. Dru­ga, która należała do jakiejś wspól­noty, przygotowała ceremonię litur­giczną swojego pogrzebu. Jeszcze inna, Adusia, trzymała się jednego zdania: Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony (Mt 10, 22). Miała przerzut nowotworowy do płuc, co powodowało, że oddychanie było co­raz trudniejsze. Mimo tlenu, który był podawany, walczyła o każdy od­dech. Co jakiś czas szeptała: Kto wy­trwa do końca, ten będzie zbawiony. To trwało przez wiele, wiele dni, za­nim odeszła.

A co z dorosłymi?

Z dorosłymi bywa różnie. Kiedyś przyszedł do mnie lekarz, który u mnie pracował, by się pożegnać. Bardzo dobry pediatra. Pytam się: Wyjeżdża pan do Szwecji, Anglii, Niemiec? A on mówi: Za dwa tygo­dnie umrę. Teraz żegnam się z naj­bliższymi, a właściwie przyjecha­łem, żeby Ojca poprosić, by Ojciec poprowadził ceremonię pogrzebo­wą. Z żoną już domykamy sprawy bankowe, urzędowe. Potem powie­my o tym rodzinie. Wiem, kiedy będę odchodził, więc chcę też dzieci przy­gotować.

Czasami jest to rodzaj dojrzałego przygotowania się na swoje odejście. W zdecydowanej większości poja­wia się coś, co nazwałbym fazą wza­jemnego udawania. Jak ktoś odcho­dzi, to wszyscy udajemy. On udaje, że pojedzie na wakacje, a my udaje­my, że w to wierzymy. Wszyscy uda­ją, tyle że umierający jest sam. Do­piero musi zadziać się jakieś tąp­nięcie, wulkan, który eksploduje, by móc powiedzieć o swoim bólu. Wte­dy ta faza zanika. Zaczynamy być bliżej siebie, bo – paradoksalnie – umieranie sprawia, że jesteśmy da­lej od siebie. Gdy ktoś dorosły umie­ra, to memento mori, następuje świę­te milczenie. On ma wsiąść na swo­ją łódkę i odpłynąć, a my stoimy na brzegu i czekamy.

Czy w doświadczeniu śmierci każdy z nas jest zupełnie sam? Mówił Ojciec o dzieciach, które widziały już tamten świat…

Nikt za mnie nie będzie przeży­wał mojego odchodzenia. Mam się sam przygotować do tego ostatniego wyzwania. Jestem trochę jak tater­nik: nikt za mnie nie założy butów < i ekwipunku. Śmierć to ostatnie wyzwanie życia człowieka. W tym wypadku jesteśmy sami.

W monecie umierania wielu dorosłych szuka dłoni kogoś bliskiego. Jesteśmy społeczni. Wielu umierających mówi: Mamo, nawet jak mają 90 lat. Czują czyjąś obecność. Śmierć jest osobistym doświadczeniem i nikt za mnie nie umrze. Na­tomiast konieczne jest wsparcie, by nie bolało, nie było odleżyn, cier­pienia, osamotnienia. Za psalmistą można powiedzieć: Choćbym cho­dził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną (Ps 23, 4). Bóg jest ze mną w łasce, w lu­dziach, w jakości życia, zaopieko­waniu się, w bliskości, poczuciu bezpieczeństwa. Nieprawdą jest, że jak się umiera, to już nic nie można zro­bić. Wtedy jest strasznie dużo do zrobienia we wszystkich wymiarach opieki. W ostatecznym momencie jest trzymanie za rękę, ale dookoła znajduje się wysokospecjalistyczny sprzęt, gdyż istotą jest podniesienie jakości życia pacjenta. Można umie­rać i można w umieraniu – w wiel­kim bólu – stracić poczucie człowieczeństwa. W bólu fizycznym można się zezwierzęcić.

Czy mówi Ojciec o sytuacji, kiedy nie przyjmuję cierpienia?

Nie, mówię o sytuacji, kiedy nie ma grona ludzi, którzy zatroszczą się o to, żeby jakość mojego życia była optymalna – jaka jest możliwa tu i teraz. Chodzi np. o sytuację, kie­dy umierająca osoba leży w ciepłym pomieszczeniu, ma materace przeciwodleżynowe o zmiennym ciśnie­niu, kapie morfina, nie boli. Świę­ty Franciszek z Asyżu chciał, by bra­cia czytali mu Ewangelię i byli z nim, ponieważ było to dla niego ważne. Gdy umierał Jan Paweł II, najbliżsi modlili się z nim, czytali mu Ewan­gelię. Medycyna zrobiła to, co zrobić można było, żeby nie bolało. Na sa­mym końcu ważne jest, abyś nie był sam. Masz duchowe wsparcie.

Jak Ojciec ocenia to, co dzieje się w Holandii? Eutanazja dotyka tam już młodzieży.

Dla mnie jest to pewien paradoks. Młody pacjent częściej ma w sobie pragnienie śmierci, kiedy jakość jego życia jest zła. Ale chce zabić ból, zabijając siebie. Rodzi się pytanie do służby zdrowia. Na ile jest ona w sta­nie optymalnie prowadzić tego pa­cjenta, tak by go nie bolało.

Oprócz wymiaru fizycznego, jest też wymiar psycho-społeczno-duchowy życia. Pan Janusz Świtaj, pracujący obecnie w fundacji Ani Dymnej, też chciał popełnić eutana­zję. Niedawno napisał książkę.

Mam świadomość, że Holandia to trochę inna kultura, w której wol­ność postrzega się jako realizowa­nie wszystkich celów. Ale jednocze­śnie 18-czy 19-letni człowiek już traci więzi z rodziną, bo nie mieszka z nią. Jest odcięty od korzeni. A jak jest odcięty od korzeni, to coraz bar­dziej jest sam. Ktoś napisał, że bez korzeni nie ma skrzydeł. Gdy jestem zakorzeniony w tradycji, relacjach wielopokoleniowych, więziach emo­cjonalnych, jest mi łatwiej. Gdy je­stem tego pozbawiony, to trochę nie mam dla kogo żyć. A jeśli jestem pacjentem nowotworowym i bardzo cierpię, to może się pojawić depresja reaktywna. Jadę po równi pochyłej i zbliżam się do czegoś, co i tak na­stąpi. Zamiast leczyć mnie z depresji, lekarze pozwalają mi odejść. To jest dla mnie irracjonalne.

Znany jest przypadek eutanazji Terri Schiavo w Stanach Zjednoczo­nych. Sąd przychylił się do zdania męża, który optował za eutanazją. Mąż miał już w tym przypadku dru­gie życie.

Przypomina się św. Maksymilian Maria Kolbe, który został podda­ny eutanazji biernej przez zagłodze­nie, a potem w eutanazji czynnej do­bito go fenolem. Dramatem jest to, że dzieje się to w obecnych czasach.

Ostatnie doniesienia mówią, że można komunikować się z ludźmi, którzy są w śpiączce. Podłącza się odpowiednie urządzenie do mózgu. Kiedy człowiek jest głodny, pojawia się bodziec na ekranie. Jeśli coś boli pacjenta, również pojawia się infor­macja. To może rodzić nadzieję.

Bez czego nie da się modlić?

1. Czym jest modlitwa?

Modlitwa to ważna, najważniejsza dziedzina życia. Przeżywamy w niej nasz kontakt z Bogiem. Nie da się żyć bez oddychania, nie da się istnieć bez Boga. Bóg utrzymuje nas w istnieniu i daje nam niezliczoną ilość darów. Jego zaangażowanie w nas jest niezależne od tego, czy my o Nim myślimy i czy jesteśmy Mu wdzięczni. Jest jednak najgłębszą potrzebą osoby, by poznać i komunikować się z Tym, który wymyślił nas od a do z. Jest też pragnieniem Boga, byśmy byli świadomi Jego istnienia, działania i miłości względem nas. I Bóg, i my potrzebujemy kontaktu, wzajemności, spotkań.

Gdy myślą i sercem podejmujemy to, co Bóg nam zaofiarowuje, wtedy zmienia się jakość naszego życia, wstępuje w nas radość. Jezus Chrystus wyraźnie powiedział, że chce dla nas radości. Nie jest ona celem samym w sobie, lecz pochodną naszego otwarcia na to, co Jezus nam objawia o Ojcu: To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna (J 15, 11).

Refleksji nad modlitwą towarzyszą zwykle różne uczucia: jedne zachęcają do zajęcia się modlitwą, inne odstraszają. Oprócz nadziei na polepszenie swego kontaktu z Bogiem i radości z przypomnienia sobie udanych z Nim spotkań – odczuwamy też na ogół pewną obawę, że oto zostaną nam postawione jakieś nowe wymagania, że staną nam przed oczyma (liczne) zaniedbania i cała nieporadność w „organizowaniu” modlitwy. Jak w każdej ważnej sprawie, tak i tu należy zadecydować po rozeznaniu swych uczuć i po namyśle. Jedno jest pewne, że kto szuka pomocy, by móc się dobrze i coraz lepiej modlić, ten w skarbcu Kościoła znajdzie wiele cennych pouczeń.

Wszystkie pouczenia na temat modlitwy tworzą rodzaj teorii. W każdej dziedzinie ludzkiej aktywności teoria i praktyka winny iść w parze. Mówi się, że nie ma niczego bardziej praktycznego niż dobra teoria. Tak jest również w odniesieniu do modlitwy, choć modlitwa – ze swej natury – jest dziecięco prosta. Słusznie można ją porównać z prostotą gestów w miłującej się rodzinie. Okazuje się jednak, że i w rodzinie, i w modlitwie napotykamy na różne trudności. Skutki grzechu pierworodnego dotknęły i skomplikowały każdą sferę naszego życia na Ziemi, także nasze kontakty z Bogiem. Stały się one trudne. Łatwo je porzucić. – Żeby odzyskać dziecięcą prostotę w odnoszeniu się do Boga, trzeba się sporo natrudzić. Trzeba podjąć świadome staranie, by stworzyć odpowiednie warunki dla modlitwy, dla spotkań z Bogiem.

2. Warunki modlitwy

Jednym z warunków dobrej modlitwy jest jej przygotowanie.

Brak przygotowania wielu autorów nazywa „kuszeniem Boga” (por. Syr 18, 23). „Ludzie, którzy uważają modlitwę za ważny, doniosły akt, starają się do niej przystępować z takim przygotowaniem, jakiego wymaga każde ważne zadanie” – zauważa o. Špidlik. Do modlitwy trzeba siebie odpowiednio dysponować. Trzeba dbać o stałą i codzienną dyspozycję do modlitwy.

Artyści mogliby nam powiedzieć, na czym polega ich dyspozycja, np. do śpiewania. Wiedzą też, co mają czynić (lub czego unikać) przed występem, by być „w formie”, gdy zacznie się spektakl. – My próbujmy ustalić, co dysponuje nas do modlitwy, a co przeszkadza.

Św. Bernard określa dyspozycję do modlitwy negatywnie. Wylicza on „cztery główne przeszkody, jakie musimy pokonać przed modlitwą. Są to: niedostateczne zainteresowanie, troska o inne sprawy, wyrzuty sumienia, nawał wyobrażeń cielesnych. Bardziej systematycznie można by owe główne przeszkody do modlitwy wymienić w takiej oto kolejności:

1) Pierwszą z nich są oczywiście grzechy – nie tylko ciężkie, ale również tzw. lekkie. W modlitwie mamy się bowiem zjednoczyć z wolą Bożą. Jak może się to udać komuś, kto się od niej świadomie dystansuje?

2) Na drugim miejscu znajdują się wszelkie złe skłonności i namiętności. […] Modlitwa ma skłonić serce ku dobremu. Wszystkie złe skłonności są bardzo uporczywe. Na pierwszym miejscu jednak wymienia Orygenes gniew. Niemiłe wspomnienie doznanej krzywdy może nas tak przy modlitwie prześladować, że bardziej myślimy o tym kimś drugim niż o sobie i wstajemy od modlitwy w złym humorze i zniechęceni. W związku z tym przypominane bywają słowa Pisma Świętego: Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj! (Mt 5, 23-24).

3) Na trzecim miejscu wymienia się pilne prace i troski. Również praca powinna mieć swoje miejsce i swój czas. Kto nie potrafi nawet na chwilę się odprężyć i stale się lęka, że o czymś zapomniał, nie może też spokojnie się pomodlić. Św. Jan Klimak mówi, że czysta modlitwa uwalnia się od trosk „nierozumnych i rozumnych”.[…]Czasami właśnie przy modlitwie aż się roi w głowie od pomysłów i inicjatyw. Zapomnijmy o nich! Bóg ześle nam dobrą myśl w odpowiednim czasie.

4) Moralną i psychologiczną przeszkodą w modlitwie jest też niestałość i przelotność myśli. Fale morskie niosą statek, ale mogą też nim miotać albo nawet go zatopić. Podobne są też fale wyobraźni.

Wymienionym czterem przeszkodom odpowiadają cztery pozytywnie określone dyspozycje do modlitwy: l) czystość sumienia; 2) poskromienie namiętności; 3) wielkoduszność w stosunku do Boga, tak aby być gotowym zapomnieć i uznać za nieważne wszystko, co nie jest stycznością z Nim; 4) uwaga i skupienie.

Która z wymienionych przeszkód najbardziej utrudnia nam podejmowanie owocnej modlitwy? Które z nabytych sprawności pomagają nam modlić się? – Nie tylko w medycynie potrzeba dobrej diagnozy, by leczyć. Nie sądźmy jednak, że pokonanie w sobie głównych przeszkód i wypracowanie pozytywnych dyspozycji dokonuje się łatwo i szybko. Potrzeba tu długotrwałego wysiłku, a także postawy czuwania, odnawianej co dzień, przez całe życie. Dla ważnych racji Jezus tak nas zachęca i przestrzega: Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe (Mk 14, 38).

W kolejnym punkcie powiem o potrzebie i znaczeniu osobistego przygotowania modlitwy. To nie na samej medytacji (jeśli mówimy o tym rodzaju modlitwy) należy się zastanawiać, co chcę rozważać; należy to uczynić odpowiednio wcześniej, np. w przeddzień wieczorem czy po prostu w jakimś osobnym czasie, przeznaczonym właśnie na przygotowanie samej modlitwy medytacyjnej. (Nie jest to, oczywiście, wymóg absolutny, ale coś, co czyni czas modlitwy bardziej owocnym.)

3. Przygotować kilka punktów

W czasie rekolekcji to rekolekcjonista wykonuje znaczną część pracy przygotowawczej. Pomaga nam wczytać się w Słowo Boże. Daje też wskazania metodyczne. W życiu codziennym pracę przygotowawczą wykonujemy sami. Oczywiście, zawsze można sięgnąć po odpowiedni komentarz, by pewniej odkryć to, co Bóg chce nam powiedzieć w danym fragmencie Pisma Świętego.

Podkreślmy od razu, że u samych podstaw owocnego przygotowywania modlitwy leży (z wiary płynące) przekonanie, że to Bóg Ojciec zwraca się do nas przez słowa Pisma Świętego, a Duch Święty – jako główny Autor tych słów – jest gotów wspierać nas we wczytywaniu się w zbawcze znaczenie Słowa Bożego. Otwieramy się na większą pomoc Ducha Świętego, gdy prosimy Go, choćby jednym westchnieniem, by raczył nas oświecać, i by pomógł nam przyjąć rozważane Słowo Boże jako Boże Orędzie, skierowane osobiście do nas, tu i teraz.

Ważnym elementem naszej wewnętrznej dyspozycji (i to już na etapie przygotowywania medytacji) jest świadome przyzwolenie, by Pan dotykał nas, jak chce i kiedy chce. Jest to ważne, gdyż często, poniekąd bezwiednie, słuchamy Boga, stosując jednocześnie różne „filtry”. Są one dziełem „starego człowieka” w nas, który broni swoich interesów. – Jest na te filtry jeden sposób: trzeba bardzo świadomie przyjąć postawę „bezbronności” przy słuchaniu słowa Bożego. Trzeba też świadomie otworzyć się nie tylko na duchową słodycz, (która nieraz pojawia się na modlitwie), ale i na to, co może w Słowie Bożym zaboleć, zasmucić czy zawstydzić…

Gdy przyswoimy sobie powyższe postawy, to Słowo Boże niechybnie okaże swą zbawczą skuteczność. Już w fazie przygotowywania medytacji zauważymy, że Słowo Boże olśniewa i budzi całą gamę uczuć; a bywają one nieraz bardzo silne, czasem silniejsze w czasie przygotowania niż podczas samej medytacji. W tych pierwszych olśnieniach i uczuciach rozpoznajemy sygnały, poprzez które Bóg komunikuje nam bardzo konkretnie, o czym chce z nami rozmawiać.

Przygotowując medytację, warto określić kilka punktów, które chcemy przemodlić. Nie znaczy to jednak, że należy te punkty traktować jako coś do „przerobienia” czy do odrobienia. Na czas samej medytacji św. Ignacy daje w książeczce Ćwiczeń duchownych [odtąd w skrócie: ĆD] cenną radą: „W punkcie, w którym znajdę to, czego szukam, zatrzymam się i spocznę, i dopóki się tu nie nasycę, nie będę niespokojny o przejście do innego punktu” (ĆD76). Sens powyższej rady objaśnia inna uwaga św. Ignacego: „nie obfitość wiedzy, ale wewnętrzne odczuwanie i smakowanie rzeczy zadawala i nasyca duszę” (ĆD 2). – Jest oczywiste, że wewnętrzne odczuwanie i smakowanie „rzeczy Bożych” dokonuje się we wnętrzu osoby modlącej się i jest jej własnym dziełem. Nikt tu nikogo nie wyręczy. To (zasadniczo) dzięki własnemu (osobistemu) rozważaniu i rozumowaniu każdy znajduje to, co mu „lepiej pomaga do zrozumienia lub przeżycia danej historii” biblijnej. Upragniony smak i duchowy owoc zdobywamy bardziej „dzięki własnemu rozumowaniu” i „dzięki mocy Bożej oświecającej” umysł, niż za sprawą wielu cudzych wyjaśnień (por. ĆD 2).

4. Niepowodzenia a cisza i milczenie

Niepowodzenia w modlitwie zdarzają się wszystkim, może nawet codziennie. Warto zapytać, co jest ich główną przyczynę. Oprócz tych wyżej omówionych (cztery przeszkody) wskazałbym jeszcze to, co można by nazwać potykaniem się o próg modlitwy czy też niepodejmowaniem starania, by w ogóle próg przekroczyć.

Niewątpliwie, jest coś takiego jak „próg modlitwy” i należy go przekroczyć, ilekroć zaczynamy modlitwę. Ten próg nie jest materialny i nie znajduje się gdzieś na zewnątrz nas samych. Odgradza on dwa stany ducha w nas: po jednej stronie progu (przed progiem) jestem ja sam, zaabsorbowany sobą, skoncentrowany na sobie, np. na swoich lękach, zranieniach i innych problemach… Obrazowo można by ten stan wyrazić słowem: ja zakrzywiony ku sobie samemu. Ja egoista, egocentryk, który nie potrafi przenieść uwagi na Boga!

Po drugiej stronie progu (czy za progiem) zaczynam istnieć inaczej: zwracam się do Boga. Kieruję ku Niemu całą moją uwagę i wszystkie zdolności poznawcze. Mam wolę trwania w relacji do Boga. Pozwalam, by olśnił mnie Jego Majestat. Staję przed Nim – otwarty na Jego Wolę. Zaczynam słuchać, rozważać i pytać. Odpowiadam. Rozmawiam. Ogarnia mnie radość z kontaktu z Bogiem, z wychylenia i wyjścia w Jego stronę.

Próg oddzielający w nas stan nie-modlitwy od stanu modlitwy jest wyraźny. Po grzechu pierworodnym jawi się on nam jako bardzo wysoki i właściwie niemożliwy do pokonania o własnych siłach. – Na szczęście Bóg ze swej strony zawsze przychodzi nam z pomocą. Bóg nie zawodzi ani się nie spóźnia. Zawsze jest pierwszy… – Skoro tak, to próbujmy określić, co jeszcze (oprócz dyspozycji wcześniej omówionych) należy do nas przy przekraczaniu progu modlitwy. Otóż nasze szanse na przekroczenie progu rosną, gdy, rozpoczynając modlitwę, najpierw odpowiednio długo trwamy w ciszy i całkowitym milczeniu. Niczym nie da się tego trwania w ciszy zastąpić. Żadne inne działanie nie wyzwoli w nas tej energii, której potrzeba dla przekroczenia progu modlitwy. W dłużej trwającej ciszy zbieramy siły, by (używając słów św. Ignacego Loyoli) „wyrwać się z siebie i przejść w Boga”. Silnik rakietowy musi mieć paliwo, by pokonać siłę grawitacji; my potrzebujemy ciszy i milczenia, by pokonać ciążenie ku sobie samemu (i samej doczesności).

Dość częstym błędem w podejściu do modlitwy jest przekonanie, że modlitwę zaczynać należy od mówienia i mówieniem wypełniać. Tymczasem ważniejsze od naszego mówienia jest uważne słuchanie. Trzeba chcieć słuchać. Trzeba pragnąć usłyszeć, co Pan Bóg mówi do nas. Oczywiście, na jedno i na drugie (i na słuchanie, i na mówienie) musi być określone miejsce i czas w trakcie modlitwy. Ważna jest jednak pewna kolejność i proporcja. Jeśli zależy nam na dobrym dysponowaniu się zarówno do słuchania Boga jak i do dania Mu godnej odpowiedzi, to (właściwie zawsze) winniśmy zaczynać modlitwę od milczenia.

Dlaczego tak ważne jest zaczynanie modlitwy od zamilknięcia i trwania w ciszy? Dlatego, że jedynie milcząc, stajemy się prawdziwie obecni – dla siebie i dla Boga. Wiadomo, że nieobecni nie mogą się spotkać! Trzeba zatem „porządnie” zanurzyć się w milczeniu, by stać się obecnym najpierw dla siebie samego. Jest to warunek spotkania z Bogiem. Błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty celnie zauważa: „Bóg jest przyjacielem milczenia. Potrzebujemy milczenia, byśmy mogli dojść do duszy”.

Z naszą zdolnością do spotkania z Bogiem na modlitwie jest trochę tak, jak z urządzeniem, które działa dopiero po podłączeniu do prądu. Na nic zadadzą się wszelkie aparaty telefoniczne, jeśli nie zostaną zasilone prądem i odpowiednio „zaktywizowane”. Modlitewna linia telefoniczna między nami a Bogiem wtedy zostaje zaktywizowana, gdy uciszamy się i wchodzimy w głąb siebie. Dopiero po nawiązaniu kontaktu z samym sobą, stajemy się zdolni wejść w kontakt z Bogiem.

Ostatnią myśl i postulat można by wyrazić w takim hasłowym zaleceniu: „Najpierw zamilknij, ucisz się i wejdź w siebie, by móc się spotkać z Bogiem!” „Najpierw maksimum ciszy i zero słów!”

Jest dla nas jasne, że dla zrozumienia czytanego tekstu lub słuchanej wypowiedzi potrzebujemy choćby minimum skupienia i uwagi, i to wyraźnie skierowanej ku temu, co ktoś mówi do nas. O ileż bardziej potrzebna jest podobna dyspozycja, gdy chcemy słuchać Boga.

Akcent kładziony na milczenie, uspokojenie i skupienie jest tym ważniejszy, iż świat, w którym żyjemy, składa nam wiele ofert w postaci informacji, dźwięków i obrazów. Czasem mamy dość życia w rozproszeniu. Nieraz ogarnia nas zniechęcenie, gdy uświadamiamy sobie, że życie nasze toczy jakby na powierzchni, z dala od tego, co prawdziwie Ważne i Najważniejsze. Zamiast się zniechęcać, przyzwalajmy, by choć czasem wzbierał w nas święty gniew przeciw cywilizacyjnej płyciźnie i banalizowaniu życia. Głębia osoby w każdym z nas – ma prawo (a i obowiązek), by krzyczeć, gdy jest lekceważona; gdy jest skazywana na osamotnienie; i gdy nie zaznaje ukojenia we „zwrocie wprost do Miłości Boga” (Pius XII).

5. Jak to zrobić?

Co należy czynić, by „dojść do duszy”? Jakie działanie (czy działania) należałoby ponawiać na progu modlitwy, by możliwie szybko i skutecznie docierać do własnego centrum?

Przede wszystkim należy zamilknąć, uciszyć myśli i aktywność zmysłów. Do własnego centrum nie da się bowiem dotrzeć, gdy się mówi, lecz gdy się milczy. Jedynie milcząc, stopniowo docieramy do własnej głębi i stajemy się zdolni do spotkania!

Samochód bez paliwa nie ruszy z miejsca i nie powiezie nas do upragnionego celu. Dla nas, chcących dotrzeć do własnej głębi, takim paliwem napędowym jest właśnie cisza i milczenie. Ale nie tylko to.

Ciszy i milczeniu musi towarzyszyć wyraźna wola zejścia w głąb, wola zagłębienia się w sobie i właśnie dotarcia do tego głębokiego poziomu osoby, na którym człowiek odkrywa, że jest „słuchaczem Słowa” i że bez słuchania Drugiego jego życie nie ma trwałego sensu. W końcu chodzi o to, by wejść w postawę uważnego słuchania tego Jedynego Słowa, w którym Bóg stale nas wypowiada, stale wyznaje nam Swą Miłość, wciąż nas stwarza i wzywa do odpowiedzi.

Rzeczywiście, gdy człowiek wycisza się i stopniowo schodzi coraz głębiej w siebie, wtedy (w pewnym momencie) jego oczom jawi się przedziwny widok siebie samego. Zaczyna mu świtać prosta i przejmująca wiedza o sobie samym, że mianowicie sam w sobie nie posiada żadnego gruntownego wytłumaczenia tego, że jest, kim jest i dlaczego jest oraz po co jest. W samym sobie nikt nie potrafi znaleźć trwałego oparcia dla swego istnienia i usensownienia swojego działania. Te podstawowe prawdy docierają do naszej świadomości dopiero wtedy, gdy narzucamy sobie ciszę, gdy nie aferuje nas i nie wypełnia zgiełk codzienności. To w przestrzeni ciszy, w milczeniu i gdy jesteśmy skupieni, jawimy się sobie jako jeden wielki znak zapytania. Odkrywamy, że jesteśmy Pytaniem, które pragnie usłyszeć Odpowiedź, odpowiedź wielkiej wagi, odpowiedź zasadniczą.

Jeszcze jeden akcent. Milczenie i cisza winny być wystarczająco przedłużone i intensywne, byśmy zaczęli dostrzegać to, o czym tu mówimy.

 Naszą refleksję niech potwierdzą i pogłębią pełne realizmu słowa bł. Matki Teresy: „Bardzo trudno jest nam się modlić, jeśli nie wiemy, jak powinna wyglądać modlitwa. Musimy pomóc samym sobie w nauczeniu się modlitwy. Najważniejsza jest cisza. Dusze ludzi rozmodlonych to dusze, w których panuje głęboka cisza. Nie możemy stanąć w obecności Bożej, jeśli nie narzucimy sobie ciszy wewnętrznej i zewnętrznej. Musimy więc przyzwyczaić się do wyciszenia duszy, oczu, języka”.

Znając swe nawyki bezkrytycznego pochłaniania zbyt wielu bodźców, oferowanych przez obecną cywilizację, winniśmy naprawdę „narzucać sobie ciszę wewnętrzną i zewnętrzną”. Winniśmy znów „przyzwyczaić się do wyciszenia duszy, oczu, języka”. Choć „bardzo trudno jest osiągnąć ciszę wewnętrzną”, to jednak „musimy się o to starać”.

Pewien mędrzec trafnie zauważył: Nie szukajmy ciszy na szczytach gór, a zgiełku na miejskich targowiskach – odnajdziemy je w naszym sercu.

Dopóki ciszę odbieramy jako pustkę i czujemy potrzebę jakiejś czynności, dopóty nie jesteśmy jeszcze skupieni, tzn. nie dotarliśmy jeszcze naprawdę do siebie samych, do owego miejsca, w którym widać jak na dłoni, że nie samym chlebem żyje człowiek, lecz wszelkim słowem, które pochodzi z ust Boga Stwórcy (por. Łk 4, 4).

W życiu codziennym chciejmy wszelką naszą modlitwę zaczynać od uciszenia i uspokojenia ducha.

Jest nadzieja, że czyniąc to, niejeden raz doświadczymy, że Bóg naprawdę mówi do nas w głębi uciszonego i uspokojonego wnętrza.

Tylko ja sam mogę usłyszeć to Jego słowo do mnie – we mnie; i Jego słowo we mnie – do Niego… Tylko ja mogę stać się świadomym i radosnym uczestnikiem tego wewnętrznego dialogu Boga we mnie.

Teraz byłby odpowiedni moment, by przedstawić, jak ma przebiegać sama medytacja nad Słowem Bożym. O tym jednak zamierzam mówić w osobnym opracowaniu, zatytułowanym Metoda medytacji ignacjańskiej.

o. Krzysztof Osuch SJ