Pięć kluczy do wolności

 Przynieść życie Bogu

Największe uwolnienie człowieka dokonuje się wtedy, kiedy człowiek przynosi Bogu swoje życie, aby z Nim je porządkować…

A co to niby znaczy: przynosi życie Bogu? Nic trudnego – na początek opowiada o sobie. Opowiada o sobie przyjaciołom. Niekoniecznie tym, z którymi żyje na co dzień, ale tym, których często wcale nie zna, ale którzy są przyjaciółmi – Jezusa. Tak nazwał posługujących metodą pięciu kluczy ks. Rafał Igielski z Dąbrowy Tarnowskiej. Ładny skrót na określenie tego, co jest konieczną w tej posłudze cechą: kochanie Jezusa, odkrycie Go jako osoby i żywej z Nim relacji. Plus wszystkiego, co z takiej zażyłości wynika: regularnej modlitwy, adoracji (nawet wtedy, kiedy wydaje się, że takie siedzenie przed kawałkiem chleba nie ma sensu).

Ksiądz Rafał wypowiedział, co wielu z nas odkrywa – że właśnie taka obecność, dawanie Bogu czasu, choć ma się wiele pomysłów, jak wykorzystać go lepiej, to minimum, by ta przyjaźń się pogłębiała. A jak ona się pogłębia, to widać potem w życiu, w stosunku do ludzi, sposobie podejmowania charyzmatów, wreszcie w posłudze.

Uwolnienie, czyli co?

Zostańmy chwilę przy księdzu. Zanim zaczął stosować metodę pięciu kluczy (także w sakramencie pojednania) – sam na sobie przekonał się, jak ta modlitwa jest skuteczna, jak przez nią Bóg uwalnia od masek i zabezpieczeń, jak wyprowadza z okopów, w których potrafimy chować się przed sobą i światem całe życie. Większość z nas, posługujących, też od tego zaczyna. On mówił o swoim doświadczeniu w czasie Mszy św., jaką odprawił podczas warsztatów dla osób posługujących uwolnieniem.

Trzydziestokilkuletni ksiądz zadziwił tą przemianą, jaka się w nim w ciągu kilku miesięcy dokonała, nie tylko swojego proboszcza, ale i bliższych, i dalszych znajomych. Jakby czerwone ferrari minęło furmankę! To nie tylko jego doświadczenie. To doświadczenie każdego, kto będąc orłem, żyje jak kura (jeśli odwołać się do znanej przypowieści Anthony’ego de Mello), ale w końcu odkrywa własną tożsamość.

Tu jest moment, aby odczarować słowo „uwolnienie”. Nie jest tożsame z egzorcyzmem – ten potrzebny jest w przypadku opętania, stanu rzadko spotykanego, gdzie konieczna jest modlitwa kapłana specjalnie do takiej posługi przez Kościół namaszczonego. Z drugiej strony jeśli ktoś potrzebuje uwolnienia – nie znaczy, że jest opętany. Metoda pięciu kluczy nie jest egzorcyzmem. Chodzi w niej o uwolnienie od tego, co nas blokuje na życie, a co Bóg pokazuje – mówimy przecież o modlitwie – jako źródło naszych problemów.

Uwolnienie albo – jak mówią niektórzy – „pozamykanie furtek”, przez uchylenie których bardziej lub mniej świadomie jesteśmy bardziej bezbronni wobec zła. Co znaczy: nie mamy siły walczyć. Wchodzimy w pokusy. Trwamy w nałogach. Nie umiemy przebaczyć. Nie umiemy cieszyć się małżeństwem, pracą, dziećmi, sobą. Dusi nas gniew. Nie potrafimy być przyjaciółmi. Nic nie czujemy. Od lat męczymy się z depresją, bezsennością, nerwicami i nic nam nie pomaga. Żyjemy przygnieceni poczuciem winy albo – bywa i tak – żyjemy w poczuciu, że prześladuje nas zły los. Albo sami się prześladujemy, myśląc, że nie ma dla nas ratunku, nic z nas nie będzie, nasze życie nie ma sensu. Albo kiedy wstydzimy się przyznać, że tak myślimy. Lub gdy uważamy, że nie mamy prawa do słabości i pustki, bo jesteśmy prezesami, liderami wspólnot, animatorami, ojcami, nauczycielami, proboszczami, tzw. mądrymi ludźmi.

W każdym razie nie zaszkodzi

Z tymi ciężarami przychodzimy do Tego, który w odpowiedzi na to wszystko, co – jak uważamy – tak nas upokarza, odpowiada słowami: „moc w słabości się doskonali”. Jego moc w naszej słabości, bo ten wymagający Bóg jest jednocześnie Bogiem miłosiernym. To znaczy z miłości szalonym. Im jesteś słabszy, tym On jest hojniejszy: w jej okazywaniu, w przebaczaniu, niestrudzony w podnoszeniu cię, w czekaniu na twoje: „Tak”. Nigdy nie odepchnie, nigdy cię nie upokorzy, nie chce, abyś musiał przed Nim udawać. Nie sposób opisać, jak kochanego, mądrego, czułego i konkretnego Boga odkrywamy my, posługujący, wraz z tymi, którzy przychodzą prosić o pomoc. Nawet wtedy, kiedy zdarza się, że ktoś na dzień dobry powie: „Nie mam już siły tak się męczyć, nie wiem, o co chodzi. Pomyślałem, że może modlitwa… że w każdym razie ona nie zaszkodzi”.

Że „w każdym razie nie zaszkodzi” zdarza się myśleć także posługującym, zwłaszcza na początku ich zaangażowania. Najczęściej jest to samoobrona przed poczuciem bezradności wobec spraw, z którymi przychodzą osoby do modlitwy. Bankructwa, zdrady, zabójstwa, kradzieże, aborcje, kłamstwa, przekleństwa, okultyzm, uzależnienia. Odrzucenia. Depresje. Nerwice. Manie prześladowcze. Brak miłości. Tacy też jesteśmy. Tacy przychodzimy do Jezusa, kiedy gdzieś w sercu zacznie świdrować ta obietnica, ta Jego moc, która potrzebuje naszej słabości, aby stawać się (w nas) doskonała. Kiedy już o mocy przestaniemy myśleć w kategoriach filmów science-fiction – rozumiemy, że to nie jest coś, co spływa jak w „Nieśmiertelnym”, kiedy Christopher Lambert stojąc na szczycie, patrzy w niebo i przeszywa go piorun z zaświatów, ze zwykłego faceta czyniąc faceta z misją. Zabawne, że my, chrześcijanie, myśląc o słowie „moc” tak niepostrzeżenie dajemy się wkręcić w myślenie o piorunach. Niepostrzeżenie też odmawiając realności – czyli mocy – słowom Jezusa.

Moc mocy nierówna

Na szczęście (dla nas) On się za to nie obraża. Powołując do tej a nie innej posługi, uczy coraz większego zaufania. Może nawet nie tyle Jemu, bo przecież On jest niezawodny, co sobie samym, Jemu ufającym. Kiedy potwierdza konkretem, że jest, prowadząc człowieka w modlitwie pięciu kluczy przez wydarzenia z jego własnego życia w taki sposób, żeby już więcej go nie deformowały. Bezradność w konfrontacji ze złem i z taktyką zła w życiu własnym lub drugiej osoby – jest normalną reakcją. Ale w sytuacji modlitwy pięciu kluczy stajemy wobec niej nie sami, lecz w obecności Jezusa.

Czy nie na tym polega każda modlitwa, że Duch modli się w nas? Przyjaciel Jezusa potrafi Go słuchać podczas słuchania drugiego człowieka. Nie jako specjalista od rozwiązywania problemów, nie jako terapeuta czy doradca – nawet jeśli nim jest. Tym bardziej nie jako pogromca duchów uzbrojony w tajemną wiedzę – jak czasem myślą o nas przychodzący. Staje uzbrojony wyłącznie w słuchanie Boga, swoje doświadczenie i charyzmaty, którymi On potwierdza jego posługę. Słucha uszami Jezusa, patrzy Jego oczami – a to znaczy m.in., że nie ocenia i jest dyskretny – bo jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, Jezus daje nam patrzeć swoimi oczami i słuchać swoimi uszami. Z jakiegoś powodu On potrzebuje to swoje słuchanie i patrzenie przepuścić przez naszą przemodloną wrażliwość i naszą – posługujących – oddaną Mu słabość, by móc działać cuda w życiu tego, kto przychodzi prosić Go o pomoc. I dla kogo od tego momentu zawsze zaczyna się nowe życie.

To będzie piękne spotkanie

Bez piorunów ani wydarzeń nadzwyczajnych. Czasem z nadzwyczajnym, bo prawdziwszym niż kiedykolwiek poruszeniem serca. Spontanicznym płaczem. Czasem jedną łzą, która tylko na moment pojawi się w oczach twardego, doświadczonego przez życie faceta. Czasem ktoś, kto od lat głęboko nie oddychał – robi to po raz pierwszy i jest to znak, że coś w nim „puściło” – poczucie winy, strach, nieprzebaczenie, odrzucenie? Coś, co deformowało jego życie, a po latach – często – wywoływało chorobę.

Na chwilę zatrzymajmy się jeszcze na tym momencie, kiedy to wszystko się dokonuje. Jak to możliwe, że bardzo realne zdrowienie zaczyna się u kogoś, kto latami szukał pomocy, ale bez trwalszych rezultatów? Kto wielokrotnie poddawany był terapii, leczony farmakologicznie i w zasadzie inaczej niż lekami – słyszał – pomóc mu już nie można. Dzięki terapii rozumie, co się z nim dzieje, niekiedy bardzo precyzyjnie potrafi to ponazywać, dobrze funkcjonuje społecznie – ale w sercu wciąż ma skowyt, ścisk albo lód.

Przychodzi do nas sporo takich osób, w których nagle obudziła się nadzieja, gdy usłyszały o istnieniu modlitwy uwolnienia. I choć każda historia jest inna, i każdy idzie w życiu inaczej – wierzymy, że to Bóg zaprasza każdego, w kim rozpala gotowość do stanięcia przed Nim razem z nami. A skoro to On zaprasza, wie co robi. Nie daje nadziei, by bardziej zabolało rozczarowanie. To nie Jego styl. Przecież to Jezus jest tym, który sam prosi Ojca, aby nikt z nas nie zginął. Dlatego w modlitwie metodą pięciu kluczy osoba prosząca o modlitwę każdą ze spraw, która jawi się jako istotna, oddaje Bogu, wypowiadając słowa „w imię Jezusa Chrystusa”.

Kiedy Słowo zmienia wszystko

To słowa, które zmieniają wszystko: one sprawiają, że mocą Chrystusa dokonuje się przebaczenie tam, gdzie nie było ono możliwe przez wiele lat. Uwalniają od związań tak silnych, że wpędzały w nałogi i uniemożliwiały zmianę nawyków – często mimo prób zmiany podejmowanych na terapii. W tej modlitwie nie robimy nic innego, jak tylko dobrowolnie i świadomie poddajemy działaniu Miłosiernej Miłości te obszary naszego życia, gdzie – jak często o nich myślimy – lepiej się nie zapuszczać. Ale one są, i spychane, prędzej czy później się odzywają. Ale największym szokiem jest to, jak subtelne i delikatne jest działanie Boga. Uczymy się od Niego tej subtelności, posługując. Uczymy się szacunku dla słabości. Zauważania najmniejszego dobra, nie marnowania okruszka nawet, skoro widzimy, ile On potrafi zdziałać, podejmując ten okruszek w nas, jakby był bezcennym skarbem. Ile nadziei jest w beznadziei.

Po modlitwie niejeden z nas doświadczył, jakby wreszcie udało mu się podnieść kotwicę. Jakby puściły sznury, uniemożliwiające wcześniej zmianę zachowania. A zwłaszcza tę głębszą – serca, myślenia, czucia. Jakby zniknęło coś, co zniechęcało do pracy nad sobą, bo gdy zrobiłeś dwa kroki do przodu – wystarczał byle pretekst, by polecieć osiem do tyłu. Niekiedy jest tak, że w dalszej drodze potrzebujemy „tylko” wspólnoty, albo dobrego stałego spowiednika, kierownika duchowego czy rozpoczęcia pracy nad sobą w cyklu rekolekcji ignacjańskich.

Czasem potrzebujemy wsparcia terapeuty. Nabywanie wiedzy o sobie wspomaga rozwój duchowy, bo sprawia, że jako ludzie stajemy się dojrzalsi. Nasza wiara staje się żywa, bo daje nam realną siłę do życia i mądrość do podejmowania dobrych decyzji – zawodowych, biznesowych czy osobistych. Staje się źródłem niewyczerpanych zaskoczeń, odkrywania bogactwa życia, sensu powołania, a przy tym satysfakcji z tego, że najprostsze nawet życie, w którym pozornie nic ciekawego się nie dzieje – zaczyna być trójwymiarowe. I nie zamieniłbyś go na żadne inne.

Zaproszenie do Domu

Rozpoznanie tych wszystkich potrzeb, jakie pojawiają się po spotkaniu z Jezusem w modlitwie pięciu kluczy – jest ważne, aby nie roztrwonić tego, co się w niej wydarzyło. W Łodzi przy Ośrodku Odnowy w Duchu Świętym powstał właśnie Dom Miłosierdzia, miejsce, gdzie staramy się odpowiedzieć na te potrzeby. Tu prowadzimy modlitwę, ale też służymy pomocą terapeutyczną, jeśli jest ona potrzebna, kierownictwem duchowym czy zwykłą rozmową. Nasze zaangażowanie w zdrowienie człowieka nie kończy się na jednorazowym spotkaniu na modlitwie. Towarzysząc w niej – bierzemy odpowiedzialność za proces, który się rozpoczyna i nie zostawiamy nikogo z tą zmianą samego. Wiele osób nie potrzebuje takiego wsparcia, ale są i tacy, którzy po „odrzuceniu kul”, dopiero uczą się chodzić o własnych siłach.

PIĘĆ KLUCZY to hasło, żadna magia. Logicznie poukładana droga do celu. Zaczynamy od rozmowy. Potem jest czas na:

1. Zawierzenie Jezusowi nie tylko tej modlitwy, ale całego swojego życia. Oraz wypowiedzenie żalu za to, co było złe: niewłaściwe wybory, ignorowanie dobra, niewierność, odejście od Boga.

2. Przebaczenie. Na podstawie rozmowy (która już jest modlitwą) wypowiadamy kolejne sprawy do przebaczenia konkretnym osobom, także sobie. A wszystko w imię Jezusa.

3. Wyrzeczenie. Także w imię Jezusa wyrzekamy się duchów, które „podczepiając” się pod nasze słabości zwodzą nas, utrudniają, ciągną w dół. Ważne jest nazwanie ich, a także kłamstw, które zakorzeniły się w naszej świadomości i odgradzają nas i od Boga, i od radości życia.

4. Związanie duchów. Osoba posługująca staje w autorytecie Jezusa i związuje duchy, których się wyrzekliśmy.

5. Błogosławieństwo Ojca. W życie w wolności wkraczamy oddani Miłości. Temu, który błogosławi nam w każdej chwili. Błogosławi naszemu powołaniu. Chce nas na tym świecie.

Joanna Rachoń